Nie oczekuję wiele, nie chcę by ktoś robił coś za mnie, dawał pieniądze za nic. Chcę uczciwie pracować, zarabiać i żyć spokojnie w kraju, który ten spokój krok po kroku mi odbiera.
Nigdy nie interesowałam się polityką, ale też ona niespecjalnie interesowała się mną. Żyłyśmy obok siebie w znośnej symbiozie. Ale to co dzieje się teraz, coraz to nowe pomysły, które docierają do moich uszu, najpierw wprawiają w zdumienie, później w głupkowaty śmiech, a na końcu w furię.
Bo czemu ja jestem winna, że moje życie ułożyło się tak, a nie inaczej. Czy to, że sama wychowuję od ponad pięciu lat córkę, jest w tym kraju przestępstwem, choć nieoficjalnym, to jednak godnym potępienia i wymierzenia kary?
Mieszkamy w niewielkiej miejscowości. Ale dobrze nam tu, daleka jestem od narzekania. Co to komu daje. Moje małżeństwo rozpadło się kilka lat temu. Klasyka. Winni byliśmy oboje – mało dojrzali, zbyt wiele oczekujący od siebie, właściwie się nie znający, kiedy zachodziłam w ciążę… Zostałam sama, gdy Ala miała 3 lata. Przedszkole, praca, tata zabierał ją na weekendy na początku. Później się wyprowadził, słuch po nim zaginął, ma nową rodzinę, o „starej” córce nie pamięta.
Jasne, że sobie radzę, jaki mam wybór. Pracuję, dorabiam. O alimentach mogę zapomnieć, bo on nie płaci, a mój dochód przekracza próg dochodowy w Funduszu Alimentacyjnym. Musiałabym zarabiać mniej niż 1500 złotych na nas dwie, żeby wyciągnąć rękę po pieniądze. A ja tak nie chcę, nie chcę niczyjej jałmużny. Mam dwie ręce, dość siły, by sobie w życiu poradzić, tylko dlaczego tak niesprawiedliwym kosztem?
Moja córka jest w tym milionie dzieci, które alimentów nie otrzymuje, a rząd nie robi z tym nic. Odmawia obniżenia progu tłumacząc się brakiem środków. No tak, bo owe środki pochłonął projekt 500 plus, z którego też nie korzystam. Po pierwsze dlatego, że to moje jedyne dziecko, po drugie, bo znowu za dużo pracuję, więc i więcej zarabiam. To nic, że ci, co zarabiają dziesięciokrotnie więcej ode mnie, 500 zł na drugie i kolejne dzieci, którym nic nie brakuje, dostają. I to nie jest zawiść, super, że dostają i mogą dzieciom te pieniądze na przyszłość odłożyć, ale dlaczego moja córka jest od nich gorsza? Co jej powiem, gdy pewnego dnia spyta: „Mamo, a dlaczego nam nikt nie pomógł?”. Co będzie ją trzymać w kraju, w którym nikt o jej przyszłość nie zadbał, bo zbyt zajęci są walką z wyimaginowanymi wrogami i uciszaniem tłumów albo przekupstwem, albo działaniem po cichu, gdzie nikt nie ma o niczym pojęcia?
Na prace nad zwiększeniem ściągalności alimentów nie mam co liczyć, przestałam się łudzić. Zamknięcie kwestii Funduszu Alimentacyjnego i progu dochodowego – mnie też zamknęło usta z wrażenia i z żalu, że nikogo nie obchodzę – ja i moja córka, mając świadomość, że wiele jest takich kobiet jak ja.
I co mam zrobić? Krzyczeć, tupać nogami, złościć się? Co to da? Co zmieni? Skutecznie odbiera mi się złudzenia, że choćby w jakimś aspekcie mogłoby się poprawić. Płacę podatki, płacę składki do ZUS-u i co z tego? Państwo, które od wielu lat mi nie pomaga, obraca moimi pieniędzmi, wypłaca sobie podwyżki, naprawia rozbite służbowe auta, wprowadza reformy, których się nie domagałam. Moja córka musiała iść jako 6-latka do szkoły, od września obejmie ją kolejna reforma – przygotowywana na szybko, mam wrażenie, że w imię dziwnych ideologii, a dzieci nie mają w szkołach bezpłatnych zajęć dodatkowych, bo nikt nauczycielom nie zapłaci. A ona chciałaby i na jakieś zajęcia techniczne, na tańce, na koszykówkę. Musimy wybierać, nie stać mnie na wszystko. Przeliczam, odkładam, szukam możliwości. Pożyczać nie chcę, bo z czego oddam? Jedyne, co mogę, to więcej pracować, więcej od siebie samej wymagać.
Tyle tylko, że później słyszę, że powinnam o siebie zadbać, że może kogoś znaleźć, ułożyć sobie życie na nowo. Szczerze, mam to gdzieś. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebuję, to facet w domu, który mógłby się okazać jedynie pasożytem zjadającym mnie powoli – mnie i moje życie, które sobie składam. To jak taka koronkowa praca. Złotówka do złotówki, minuta do minuty – jedna dla pracy, jedna dla córki – nie zawsze się udaje, bo nie jadam śniadania z córką pędząc do pracy. Obiad ona je w szkole, bo ja nie zdążę z nią usiąść do stołu. Staram się jej to wszystko wynagrodzić na miarę moich możliwości. Siadamy wieczorem czytając książkę, grając w gry. Patrzę na nią i myślę, że to z czego jestem w moim życiu dumna, to właśnie z niej. I drżę o jej przyszłość, bo sama tej przyszłości się boję. Bo co, jak zachoruję, jak coś mi się stanie, kto o nią zadba? Przecież nie państwo, w którym przyszło nam żyć. Musze ją uzbroić w siłę, w odwagę, w pewność siebie, by nigdy nie musiała przepraszać za to, jak żyje, kim jest. By nigdy nie musiała prosić o pomoc, na którą nie ma co liczyć.
Smutno mi dziś, pewnie dlatego piszę. Patrzę na moją córkę, jak spokojnie śpi, płacę rachunki, czytam nowości, o jakich znowu informuje nas rząd i jest mi najzwyczajniej w świecie smutno… Bo wiem, że jak ja o nas nie zadbam, nikt nie stanie po naszej stronie, że głos choćby garstki samotnych matek i tak zostanie zlekceważony, niezauważony. Dla wielkich są wielkie cele, a nie matki pochylające się co wieczór nad swoimi dziećmi, całujące je na dobranoc, które wiedzą, że zrobią wszystko, by ich dzieci były szczęśliwe. Oni też to wiedzą, pewnie dlatego mają nas w głębokim poważaniu…
Jestem samotną matką, dlaczego ktoś próbuje mi wmówić, że przez to gorszym człowiekiem nie zasługującym na pomoc czy wsparcie państwa?