Ostatni raz widziałam ją dwanaście lat temu. Przyjaciółka z lat dziecięcych: drobna, energiczna brunetka z pieprzykiem na prawym policzku. Śmieszka. Tylko ona potrafiła namówić mnie wagary i tylko jej nauczyciele wybaczali drobne wybryki. Uwielbiałam jej spontaniczność i to, jaka była mądra. Zazdrościłam jej zielonych oczu, długich, miękkich rzęs i zakochanych spojrzeń chłopców ze szkoły. Nasze drogi rozeszły się tuż po liceum, ale ciepłe wspomnienie szalonych, młodzieńczych lat zostało we mnie silne i pokrzepiające. I jeszcze to jej mocne: „ Co jest?!”, kiedy nastoletnie problemy przybijały swoim ciężarem do ziemi. Może nie tyle te słowa, co sposób w jaki je wypowiadała, wyraz jej oczu, żywe, nieudawane zainteresowanie sprawiały, że cokolwiek by się działo, człowiek zaczynał wierzyć, że się ułoży.
Po maturze straciłyśmy kontakt. Różne kierunki studiów, wyjazdy, inne kręgi znajomych. Wiedziałam, że skończyła dwa kierunki, że ma dobrą pracę, w końcu, że wyszła za mąż za przystojnego Pawła. Jak większość naszych koleżanek i kolegów „ułożyła sobie życie”.
Dziesięć miesięcy temu zobaczyłam ją na ławce w parku. Siedziała zamyślona i skulona w tym zamyśleniu, zupełnie jak kiedyś, na szkolnym korytarzu przed klasówką z fizyki. Nie przypomniała beztroskiej, wesołej dziewczyny z moich wspomnień, ale nie wyglądała też jak ta szczęśliwa, pewna siebie kobieta z fejsbukowego zdjęcia. – Hej – powiedziałam tonem jakim się tego wcale nie mówi, kiedy się kogoś ostatnio widziało dwanaście lat temu. – Hej – poznała mnie od razu. – Nos masz czerwony – rzuciłam najnormalniejszym na świecie tonem. – Wiem – odpowiedziała i chwilę potem ryknęła płaczem. Przechodnie zatrzymywali się przy nas i patrzyli pytająco, ale ja tylko kiwałam głową, że nie wiem, że dziękuję, ale proszę dać nam spokój. Trzymałam ją za rękę i czekałam.
Po kilkunastu minutach szloch ustał. Podniosła głowę i patrzyła przed siebie, swoim zielonym kocim spojrzeniem. Zabójcze ma te rzęsy. Ciągle. „ Co jest?” – spytałam ciepło i łagodnie, z żywym zainteresowaniem, zupełnie tak jak ona wtedy, gdy rzucił mnie ten wredny Maciek z trzeciej „c”.
– Jestem w ciąży. I wiesz, to nie jest czas na dziecko – powiedziała szybko, rzeczowo i konkretnie. Nie zdziwiłam się. Nie zapytałam „Co teraz?”. Zrozumiałam ją tak, jak może zrozumieć tylko druga kobieta, która przeżyła te same emocje. Ja je przeżyłam. Nieplanowana ciąża to nie jest coś, co człowiek przełyka, przetrawia jak wiadomość, że twoja znajoma złapała katar. To wydarzenie, które zmienia wszystko.
– A Paweł co na to? – spytałam zamiast tego, bo wydawało mi się w tej chwili, że przecież go znam. – Załamany – powiedziała cicho. – Nie chcieliśmy tego. Mamy kryzys. Rozwodzimy się.
Acha. Dwoje ludzi podejmuje decyzję o rozstaniu by zaraz potem dowiedzieć się że znowu zostaną rodzicami. Jest źle. Dokładnie tak, by pozwolić sobie na te łzy, przed chwilą wylane.
Nie, nie oceniałam. Nie spytałam: „O czym ty myślałaś?”. Nie weszłam brutalnie w ich intymność i nie skrytykowałam rażącej nieodpowiedzialności. Bo to przecież się zdarza. Znam dzieci „nie w porę”, takie, które się „zdarzyły”. Znam też kilkoro zaplanowanych „ na zgodę”, o które teraz rodzice prowadzą przed sądem batalie do ostatniej kropli krwi i do ostatniego zdartego z paznokcia tipsa.
Ale w tamtej chwili nie myślałam o tym wszystkim. Miałam przed sobą dramat kobiety, która doskonale rozumie czym jest odpowiedzialność za dziecko. Wiedziałam dobrze, przed jakim dylematem stoi. Słyszałam jej myśli i pytania, które sobie zadaje, jakby nasze głowy połączono ze sobą magiczną sprężynką.
– Kochasz go? – spytałam jeszcze niedyskretnie. – Tak – odpowiedziała po prostu i uśmiechnęła się do mnie delikatnie. To jedno słowo i ten nieśmiały uśmiech zdały się ją trochę pokrzepić. – Pójdę już – ścisnęła mnie mocno, serdecznie i pobiegła gdzieś w parkową zieleń drzew.
Wróciłam do domu, ugotowałam obiad i wtuliłam się w miękkość moich dzieci. Myślałam o mojej dawnej przyjaciółce jeszcze wiele razy i wiele razy stawiałam się w myślach w jej sytuacji. Zostać? Odejść? Zawalczyć, czy udać, że TO nic nie zmienia, bo przecież nic już nas nie łączy. Prócz tej miłości.
Miesiące mijały, a ona nie odpowiadała na moje wiadomości, co zrozumiałam jako naturalną potrzebę w jej sytuacji. Zresztą, nie byłyśmy przez ostatnie lata blisko.
Aż w końcu w zimowy, świąteczny poranek telefon zadźwięczał i odsłonił na ekranie cztery słowa, które powiedziały mi wszystko. ZOSTAŁAM. BUDUJEMY OD NOWA. I znów poczułam się jak w liceum, gdy podziwiałam ją za odważne decyzje. I pożałowałam, że mi tej odwagi w życiu zabrakło.
Potem przyszła wiosna. Usiadłam na tej „naszej” ławce z moją córką. Przymknęłyśmy oczy łapiąc leniwie ciepłe, wiosenne promienie słońca. – Hej – usłyszałam radosny, wesoły głos nad swoją głową. – Stała tuż przede mą roześmiana i piękna, przewiązana kolorową chustą. Delikatnie podtrzymywała wystająca z niej, niemowlęcą głowę. – To jest Paweł – przedstawiła mi swojego męża. Odeszli chwilę potem, objęci i tacy ładni, jakby ktoś ich narysował. Przytuliłam mocniej moją córkę i zamknęłyśmy oczy. Ciepła, szczęśliwa łza stoczyła mi się po policzku.
Ta historia wydarzyła się naprawdę.