„A co pani taka zasępiona?”, „A co to za mina, no na miłość boską, przecież wciąż pani żyje?” żartowała czasem Ewa Woydyłło, gdy spotykałyśmy się na wywiad. Silna, optymistyczna, mocna. „Nie mamy wpływu na innych, ale na siebie tak. Na zdarzenia nie zawsze, ale na nasze emocje owszem. Twój wybór – chcesz siedzieć z założonymi rękami, czy zawalczyć. Nie oglądaj się na innych, pomyśl co możesz zrobić, by za rok być w innym punkcie życia” powtarzała i powtarza. Sobie i innym kobietom.
Katarzyna Troszczyńska: Słowo „kryzys” budzi w Pani lęk czy moc?
Ewa Woydyłło: Oj, ja codziennie przeżywam małe kryzysy i nieustannie się z nich podnoszę. Poważniejszych też miałam w życiu kilka.
Ale kryzys nie budzi mojego lęku. Kryzys to załamanie, zatrzymanie. Po to, żeby zebrać siły, rozejrzeć się. To niebezpieczeństwo, zagrożenie, ale takie, które da się pokonać. Czasem jest to wymuszona zmiana w związku z jakimiś nieoczekiwanymi, zaskakującymi okolicznościami.
Dużo zgłasza się do Pani kobiet w kryzysie?
Większość. Choć psychoterapia jest coraz powszechniejsza, to ludzie wciąż traktują ją jako ratunek w sytuacji zagrożenia, a nie część samorozwoju. Może byłoby lepiej, gdyby ktoś chciał sobie pomóc wcześniej. Zwracał się do psychologa, gdy jeszcze może o czymś decydować sam, przez to zapobiec trudnej sytuacji. Mniej byłoby błędów, pomyłek, które w efekcie czasem prowadzą do spiętrzenia czyli właśnie kryzysu.
Ale najczęściej pomocy szukamy, gdy jesteśmy już w ślepym zaułku i widzimy tylko ciemność.
Wcześniej zgłaszać się do psychologa to znaczy kiedy? Gdy jest dobrze? Może Pani podać jakiś przykład?
Choćby przykład z dziś. Dostałam maila od kobiety, która kiedyś brała udział w moich warsztatach. Teraz pisze, że jest zakochana w dwóch mężczyznach. I opowiada mi od słowa do słowa o jednym i drugim. Prosi też bardzo o spotkanie, bo musi zdecydować z którym z nich chce być. Panowie dowiedzieli się o sobie i teraz wymagają deklaracji ostatecznej. A ona w tym rozkroku, rozdarciu funkcjonuje już jakiś czas. Dlaczego wcześniej nie reagowała? Przecież dorosły człowiek może przewidzieć, że z życia w trójkącie prędzej czy później na pewno wynikną kłopoty. Doprowadziła do sytuacji, w której ktoś z zewnątrz chce zadecydować o zmianie. To ją stresuje, pozbawia sił, niepokoi. Ten przykład mówi, że czekamy dotąd, kiedy wydaje nam się, że sobie radzimy. Chociaż de facto brniemy ku przepaści.
Albo inny przykład z dzisiejszego dnia. Pani przyjeżdża do mnie z innego miasta, ma 32– letniego syna, który z niczym nie może sobie poradzić, zawala kolejne prace, robi długi. I ta mama nie ma już siły. A przecież facet ma 32 lata co znaczy, że co najmniej od nastu lat ona musi być świadkiem tego jego nieogarnięcia. Dlaczego reaguje dopiero teraz? Nie wtedy, gdy to się zaczynało, nie wtedy, gdy miała pierwsze niepokojące sygnały, on miał problemy w szkole, potem wagarował. Pomocy zaczęła szukać dopiero wtedy, gdy już nie miała siły, pieniędzy, możliwości. Zrobiła się za słaba. Doszła do ściany, bo zmusiły ją do tego okoliczności. Kryzys tnie wynika z tego, że wczoraj się coś stało tylko przez ileś lat młody mężczyzna żerował na bezradności matki. Kto tak naprawdę ponosi odpowiedzialność za sytuację? Może ona jest tak w tak strasznej sytuacji teraz na własne życzenie?
To pokazuje, że niektóre kryzysy narastają latami, to proces, a nie wybuch. Przeważnie przez długi czas zdarzają się sytuacje, które potęgują zagrożenie. Choć, oczywiście, zdarzają się kryzysy wynikające z gwałtownej traumy.
Czyli często sami jesteśmy sobie winni, bo zamiatamy problemy pod dywan?
Można to tak nazwać, ale po co? To jest oskarżające. Zamiatam czyli nie chcę się konfrontować, jestem słaba, ukrywam coś przed sobą, oszukuję się. Ileż tu i obwiniania się. Ja bym raczej powiedziała, że długo się łudzimy, że problem sam minie albo w jakimś momencie coś nas olśni i jakoś sobie poradzimy. Czyli to nie jest tak, że zamykam oczy i nie chce tego widzieć. Myślę raczej: „dam radę”. Co więcej zwykle taka osoba ma wiele sytuacji z przeszłości, o których może powiedzieć: „Nie rozwiązywałam tego, a problem minął”. Czyli trzyma się swoich doświadczeń z przeszłości i to też ją stopuje w rozwoju.
Czasem sprawy rzeczywiście się rozwiązują….
Albo coś przestaje nas obchodzić. Albo sprawy przyjmują inny obrót i nie dochodzi do załamania. Weźmy na przykład młodzieńcze problemy. Grozi mi poprawka, martwię się, przejmuję, ale nic nie robię, nie konfrontuję się z tym. I co się dzieje? Nauczyciel sam przychodzi i daje mi szansę jedną, drugą. I nawet jak wciąż średnio umiem, nauczyciel mówi: dobra, zaliczę. Czyli uczę się, że może to był kryzys, może to był problem, ale się rozwiązał. Takie jedno czy drugie zdarzenie powoduje, że przy następnej trudnej sytuacji mamy tendencję, by przyjąć podobną strategię: „ufam, że mi się jakoś poukłada”.
Znam historie kobiet, które latami są samodzielne i silne, znoszą wszystko, a potem nagle nie mogą wstać z łóżka.
Tak dzieje się wtedy, gdy cały system fizjologiczno– psychologiczny człowieka zostaje zużyty. Wtedy rzeczywiście mamy do czynienia z kryzysem polegającym na niemożności funkcjonowania. Nazywamy to często wypaleniem i nadajemy temu zawodowy kontekst. Ale wypalenie nie musi być z powodu pracy tylko na przykład z powodu wypełniania roli życiowej. To może być również skutek znoszonych latami krzywd. Taka osoba zbiera, zbiera i zbiera te negatywne uczucia jak do worka. Wrzuca tam upokorzenie, przykrość, poczucie winy i wstydu. Worek robi się w końcu ciężki i ona nie daje rady dalej iść.
Włączają się mechanizmy obronne organizmu, które wrzeszczą: alarm, alarm, nie widzisz? Coś się dzieje! Najczęściej brak sił, by wstać z łóżka jest skutkiem bagatelizowania mniejszych symptomów– somatycznych bólów brzucha, kręgosłupa gdzie najczęściej umiejscawia się nasz stres, nie zwracania uwagi na drżenie rąk czy przyspieszone bicie serca. Oj, przecież jest tabletka na uspokojenie, melisa jest i w ogóle to nie ma co się nad sobą użalać. A nie chodzi o to, żeby się użalać tylko siebie słuchać. Choćby swojego ciała, które mówi tak wiele.
Ale jak mamy działać wcześniej. Od razu biec do psychologa?
Nie, można choćby iść do mamy i powiedzieć: „okazało się, że przesadziłam, zabrałam się za budowę domu, remont, doktorat, urodziłam bliźniaki, w dodatku mam męża, który kompletnie mi nie pomaga. Zupełnie nie wiem co robić”. Wtedy taka rodzina się zbiera i wymyśla plan działania. Ktoś pomoże w opiece nad dziećmi, ktoś w remoncie, ktoś pożyczy pieniądze.
Bardzo to idealistyczne. A co gdy matka sama potrzebuje nieustannego wsparcia albo mówi: „Weź się w garść, nie masz najgorzej, niektóre w ogóle nie mają mężów”?
No tak. Pewnie. Może też powiedzieć: a mówiłam ci, a uprzedzałam. Tylko, że mamy nie tylko matkę. Może jest inna bliska osoba w rodzinie, której możemy zaufać. A może przyjaciółka? Rodzeństwo? Każdy z nas ma na pewno jedną osobę przed którą może się otworzyć.
My zwykle nie chcemy się otwierać, boimy się krytyki, osądzenia…
I w ten sposób dążymy do zniszczenia. A przecież mamy w zanadrzu profesjonalnych coachów, psychologów, terapeutów, którzy są wyszkoleni w tym, żeby ratować, pomagać, wyciągać rękę.
To jest normalne, że nie mamy na wszystko odpowiedzi. W przechodzeniu kryzysu łatwiej sięgnąć do doświadczenia. Zresztą nie o samo doświadczenie chodzi, ale też o to jakie wnioski umiemy wyciągać czyli na jakim poziomie jest nasza refleksyjność.
To, że człowiek potknie się na nierównym chodniku i złamie nogę, to jest doświadczenie, ale bardzo wiele osób jak już im zdejmą gips, wychodzi z domu i idzie tą samą drogą. I znowu się potyka. Czyli samo doświadczenie nie musi nas uczyć, uczą nas dopiero wnioski wyciągane z doświadczenia.
Czasem przyjmujemy postawę: „dlaczego ja?”, „co jeszcze”.
W zeszłym roku na Kongresie Kobiet gościem honorowym była Otylia Jędrzejczak. Powiedziała fajną rzecz. Że dzięki swoim różnym doświadczeniom nauczyła się, że porażka czyli kryzys to jest przystanek na drodze do rozwiązania, sukcesu. Zatrzymujesz się, żeby zastanowić się, odpocząć. W chińskim alfabecie ten sam znak oznacza dwa słowa: kryzys i szansa.
Czyli kryzys jest jednocześnie szansą, bo wymusza zmianę. Można się załamać, a można z niego wyjść. Wyjście z niego jest wzbogaceniem się, nabyciem umiejętności, które później pomagają nam w życiu.
Od czego to zależy jak sobie dajemy radę? Jedni chowają się pod kołdrę, drudzy przystępują do działania?
To jest jak ze znajomością języka obcego. Niektórzy się nauczyli, inni nie choć chodzili na te same lekcje. Jeden pisze z błędami ortograficznymi, drugi ich nie robi. To jak ze wszystkim w życiu. Jedni się lepiej uczą, drudzy gorzej. W jakimś sensie mamy więc mniejsze lub większe predyspozycje do radzenia sobie z problemami. W psychologii jest nawet nowy termin, który to określa: „sprężystość emocjonalna”. To jest zdolność do odradzania się. To tak jakbyśmy rzucali o podłogę piłkę– jedna odbije się wysoko, druga, mniej sprężysta ledwo. Sprężystość to jest coś co pozwala odbić się.
Dlatego właśnie jest tak, że jedni narzekają, marudzą, cierpią, obwiniają się, uciekają w używki, a niektórzy zakasują rękawy i działają.
Niezbyt to optymistyczne dla urodzonych marudów.
Ależ dlaczego? Mimo, że odporność to cecha wrodzona można ją wyćwiczyć. Osoba delikatna psychicznie nie stanie się taranem, ale może sobie radzić. Dlatego tak ważne jest wychowywanie dzieci. Żeby w bezpiecznych warunkach, dziecko doświadczało frustracji i rozczarowania.
Oj, ciężko to robić współczesnym matkom.
Tak, ale jeśli będziemy chronić, spełniać oczekiwania dzieci, ich zachcianki to dziecko nie nauczy się odporności. A kryzys wywołuje frustrację naturalnie, bo ja tego nie chcę co się dzieje, to mnie przeraża, boli. Jeżeli chcemy dziecko przygotować do życia musimy pozwalać mu się smucić, nie nadskakiwać, nie wyprzedzać żądań, rozczarowywać czasem.
Jeszcze niedawno wydawało się, że podstawowym warunkiem budowania poczucia bezpieczeństwa jest absolutne dotrzymywanie obietnic. Okazuje się, że nie do końca. Mądrzy wychowawcy mówią: no bywa, że obiecujemy, że pójdziemy do kina, a potem wracamy z pracy i jesteśmy tak wykończeni, że nie mamy na nic siły. Albo nagle się okazało, że mamy jakieś kolejne zadanie do wykonania i nie ma mowy o żadnym kinie. Wtedy po prostu wystarczy powiedzieć: Syneczku, przepraszam, pójdziemy innym razem, zdarzyła się nieoczekiwana rzecz, jeśli mogę to jakoś ci to teraz wynagrodzę, ale muszę odwołać to kino.
Już słyszę: „Ale obiecałaś”.
Ja wiem, rozumiem, ale są sytuacje, których nie możemy zaplanować. Ważna jest rozmowa, wytłumaczenie. Dziecko, które doznało takiej frustracji za ileś lat, jako dorosły człowiek, nie wpadnie w panikę, gdy szef odwoła go z urlopu.
To ważna lekcja – ludzie czasem zawodzą. Nie zawsze jest jak chcemy. Są okoliczności zewnętrzne na które nie mam wpływu.
To dzieci. A my, dorosłe kobiety?
Wspaniale, to łatwiej. Dziecko wielu rzeczy nie rozumie, kieruje się impulsem. Ma prawo do spontanicznych reakcji, żalu, pretensji. A dorosła osoba, która kieruje się odruchem nie jest dorosła psychicznie. Dorosłość polega na rozumieniu, że nie dostajemy wszystkiego czego chcemy, że można włożyć nawet w coś ogromny wysiłek, a to się nie powiedzie tak jak człowiek zaplanował.
Trafiają do mnie nieszczęśliwe kobiety po rozstaniu. Nie potrafią odpuścić, bo skupiają się na tym, ile same w związek włożyły. „Jak on mógł? Poświęciłam mu 20 lat życia, urodziłam dzieci”. No mógł, kobieto. Idź do przodu, bo tylko sama się blokujesz. Tak samo w pracy. „Jak oni mogli mnie zwolnić, poświęciłam 10 lat, pracowałam po godzinach, w weekendy”. Mogli. Taki jest ten świat. Popłacz chwilę i szukaj rozwiązania. To nie jest dramat. To nawet nie jest dowód, że nie ma miłości czy uczciwych szefów. Są. Ale tylko jak weźmiesz się w garść – będziesz mogła się o tym przekonać. Zawsze mówię: możesz przeżyć życie na fotelu pasażera pozwalając sobą kierować, a możesz sam być kierowcą.
Ludzie rozczarowują, nie odwzajemniają uczuć, nagle zawodzą, choć wydawało się, że to niemożliwe. Pytanie: „Dlaczego? Co się stało?” jest w jakimś sensu bez sensu, bo co to zmieni? Zresztą my nigdy nie poznamy do końca pobudek drugiej strony, lepiej więc skupić się na pytaniu: „Co mogę teraz zrobić, żeby się uratować? Jakie jest rozwiązaniem”. Zajmujemy się działaniem, które ma zmniejszyć negatywne skutki kryzysu. Po co się tak dziwić?
Czyli?
Porównajmy to do powodzi – zalewa nam dom. Siedzi pani i patrzy jak zalewa wszystko czy próbuje jednak coś ratować? Tak samo jest w życiu. Okazuje się, że on mnie zdradził. W porządku, to już było. Co mogę zrobić. Gdzie się przenieść, jak zawalczyć o pieniądze, jakie wsparcie psychologiczne sobie zapewnić. Siedzenie i mówienie sobie, że to koniec świata po prostu w niczym nie pomoże. Tak się idzie na dno. To jest kwestia wybrania strategii. Na sam kryzys czasem nie mamy wpływu– ale już na postępowanie tak.
Musimy się przygotować, że kryzysy będą. Mogą być małe. Spóźnienie na samolot, zgubienie paszportu, ale nawet wtedy ważna jest szybkość reakcji, zachowanie zimnej krwi.
„Nie dam rady” mówi jakaś Ona w panice. A pani odpowiada….
A ja mówię: po pierwsze oddychaj. Wdech wydech. Uspokój ciało. Natychmiast. Potem pytam: czy kiedykolwiek byłaś chora? No byłam. Czy cierpiałaś z miłości? No tak. Miałaś problemy w pracy? Tak. Wyszłaś z tego? Minęło? Tak. Ale to nie minie, jest inne. A przypomnij sobie tamte uczucia. Bolało wtedy? I ona mówi, że bardzo. Przypomina sobie sytuacje jak leżała na kanapie i nie miała siły nawet oddychać, jak chciała, żeby świat się skończył, chciała uciec. Przypomniała sobie ucisk w żołądku i straszne poranki. A obchodzi cię tamta sprawa? No co za pytanie, to już dawno minęło. To uwierz, to też minie.
Potem proszę, żeby przypomniała sobie, jak musiała z wielu rzeczy zrezygnować, ile razy odczuwała rozczarowanie. Przegadujemy te emocje. W ten sposób łatwiej jest choć trochę patrzeć na wszystko trzeźwiej. Każdy kryzysy przeżywa tylko my ich potem nie pamiętamy. Żaden kryzys nie trwa wieczność.
Nawet jeśli dzieje się niewyobrażalna tragedia, której do tej pory nie doświadczyliśmy możemy sięgnąć po techniki radzenia sobie, z których korzystałyśmy kiedyś. możemy też szukać ludzi, którzy przeżywali podobne rzeczy i z ich doświadczenia czerpać.
Jakie to mogą być techniki?
Pacjentka opowiada mi, że gdy rzucił ją chłopak trzy miesiące leżała na kanapie. Mówi: teraz czuję tę samą bezradność, boję się, że znów tak będzie. Nie chcę tego bólu. Ejże, ejże, no ale kiedyś wstałaś z tej kanapy. Co się takiego zadziało? Zdecydowałaś się wyjechać ze znajomymi, zapisałaś na siłownię, poszłaś na kurs samoobrony? Zaczęłaś wychodzić do ludzi? Jakie strategie pomogły ci wtedy? Może którąś możesz wykorzystać teraz. Może tamte trzy miesiące na kanapie lepiej było wykorzystać na fitness i angielski. Wtedy nie wyszło, ale teraz jesteś w podobnym momencie życia i możesz wyciągnąć wnioski z przeszłości.
Naprawdę wszyscy wychodzą z kryzysu. Jeśli tylko dają sobie szansę. Możemy żyć lepiej albo gorzej, ale jeśli wciąż żyjesz to znaczy, że go pokonałaś. Daj sobie tylko pomóc, otwórz się, wyciągnij rękę do kogoś. Tylko ty możesz to zrobić.
Ewa Woydyłło doktor psychologii i terapii uzależnień, autorka licznych książek, m.in. Wybieram wolność, czyli rzecz o wyzwalaniu się z uzależnień, Zaproszenie do życia, Sekrety kobiet, Rak duszy. W Polsce spopularyzowała leczenie oparte na modelu Minnesota, który bazuje na filozofii Anonimowych Alkoholików. Otrzymała medal św. Jerzego za osiągnięcia w dziedzinie terapii i profilaktyki uzależnień, a za pracę z uzależnionymi w więzieniach odznaczenie Ministra Sprawiedliwości.