Nie lubimy, kiedy ktoś ocenia to, jakimi jesteśmy rodzicami. Nie lubimy, kiedy komentuje się nasze wychowawcze decyzje, kiedy patrzy się nam na ręce, gdy lepiej lub gorzej radzimy sobie z naszymi dziećmi. Ale chętnie komentujemy zachowania innych, radzimy, oburzamy się, wyśmiewamy. Pouczamy. Gdybyśmy byli tacy idealni… Gdybyśmy przestali wychowywać maminsynków i egoistów, przekonanych, że wszystko im się należy.
Późnym wieczorem otwieram komputer, sprawdzam prywatne konto mailowe. 47 nieprzeczytanych wiadomości. Wszystkie od rodziców dzieci z klasy mojej córki. Bo „znowu” jest problem. Pan od matematyki nie tłumaczy zadań jak trzeba. Dzieci się gubią, nie potrafią samodzielnie wykonać prac domowych (trzeba im w tym pomagać), w klasie nie ma komunikacji – to znaczy, nauczyciel nie zadaje sobie trudu, by uczniom było łatwiej ów temat „ogarnąć”. Czytam tę wymianę maili i powoli odkrywam to, co podejrzewałam od samego początku. Problem z matematyką ma kilkoro uczniów, a nie cała klasa. Żeby doprecyzować – tych uczniów, którzy dosłownie kilka dni temu mówili mojej córce, że pana od matmy trzeba ze szkoły „usunąć”, bo jest do kitu. Rodzice się tym zajmą, rodzice wszystko załatwią. W zeszłym roku doprowadzili przecież do zmiany nauczyciela plastyki, bo wymagał od dzieci, by oddawały co miesiąc rysunki nawiązującej do danego stylu w malarstwie. W czwartej klasie! Czy on naprawdę nie wiedział, ile te dzieci mają pracy? Z panem od matematyki też damy radę. Wystarczy napisać kilka pism do dyrekcji szkoły, podpisać się, zrobić kilka zebrań, szum, krzyk i po sprawie. Porozmawiać z nauczycielem? Po co? Nie podoba nam się, a przecież on jest dla nas, ma uczyć nasze dzieci. W każdej chwili powinniśmy móc zmienić go na kogoś lepszego. Tu chodzi o DOBRO DZIECI.
Jedna z mam koleżanki mojej córki dosłownie „celuje” w rozwiązywaniu wszelkich klasowych konfliktów. W szkole, na rozmowie u wychowawczyni jest właściwie codziennie. Nauczyciele już ją znają i omijają „szerokim łukiem.” Wiadomo, że kiedy zbliża się P., rozmowa będzie długa, nieprzyjemna i właściwie… bezsensowna. A ona uważa, że jej obowiązkiem jest zasygnalizować wychowawcy dosłownie każdy problem, który jej zdaniem, pojawił się wśród dzieci.
Że K. brzydko odezwała się do J. i trzeba „coś z tym zrobić” natychmiast, bo K. jest w ogóle jest dziwna i jakaś taka „pyskata”. Że jej córka nie chce siedzieć w jednej ławce z M., bo M. bezczelnie ściąga i ona (mama) sobie tego nie życzy. Jak M. chce mieć dobra ocenę, to niech się sama nauczy, a nie żeruje na wiedzy jej córki. Że pani od historii nie powinna sprawdzać zeszytów na początku lekcji, bo się robi chaos na zajęciach i niektórzy wtedy przepisują od innych pracę domową. Ona wie, kto. Może nawet powiedzieć, bo to są zawsze te same osoby i trzeba to w końcu ukrócić. Że u W chyba dzieje się złe w domu, bo już drugi raz zjadła kanapkę B., a nie przyniosła z domu swojej, trzeba tę rodzinę dokładnie zbadać, czy tam na pewno nie ma patologii. Przecież w zeszłym tygodniu W. siedziała na drzewie. Tragedia. A czy pani wie, że pani od WF-u powiedziała do mojej córki „zamknij się”?! No widzi pani. Bo chodzi o to, że ja mogę mówić do córki jak chcę, ale nauczyciel nie ma prawa. Bo dziecko jest moje, nie jego.
Inna sytuacja. Szpital dziecięcy, pierwsza (i na szczęście tym razem jedyna) noc na oddziale. Chcesz zostać z dzieckiem, proszę bardzo. Tylko uważaj, gdzie się kładziesz, pielęgniarka musi mieć miejsce, żeby podejść do każdego łóżka. W naszej sali dwoje innych rodziców. Jedno z dzieci poważanie „rozrabia”. W pewnym momencie podobiega do łóżka drugiego dziecka, kilka razy uderza go w rękę, trzęsie łóżkiem. Razem z mamą „zaatakowanego” malucha zwracam uwagę ojcu rześkiego pięciolatka. Ojciec wzrusza ramionami. W końcu interweniuje pielęgniarka. Poucza malucha, kieruje kilka słów do jego taty. Jest spokojna, ale rzeczowa: nie wolno stwarzać sytuacji zagrażających zdrowiu innych. I rodzice powinni również o to zadbać.
„Widzisz – mówi ojciec do syna patrząc na pielęgniarkę dobitnie. – Mało im płacą, to wyżywają się na dzieciach. Jutro pójdziemy do innego szpitala, tata zapłaci, to sobie poskaczesz”. Chce mi się płakać.
Obserwuję to już od pewnego czasu. Narastającą roszczeniowość rodziców. Brak autorefleksji, chęci spojrzenia na pewne sprawy z dystansem, ale i realizmem. Ślepa wiara w to, że oni wiedzą lepiej, a może nawet najlepiej. W to, że ich dzieci są bez wad, a jeśli dostają gorsze stopnie, to jedynie wina nauczyciela. I że, gdy tylko pojawi się jakiś problem, oni, rodzice, powinni go natychmiast usunąć. Wychowujemy dzieci niezdolne do rozwiązywania konfliktów, czy trudnych sytuacji, bo problemy rozwiązujemy „w ich imieniu”, za nie. Wychodzimy „przed szereg”, kierując się złymi pobudkami, a niekoniecznie dobrem dzieci. Walczymy o nie na śmierć i życie, ale w złym tego słowa znaczeniu. Najwyższa pora się opamiętać, bo wypuścimy w świat kolejne pokolenie, które już na życiowym starcie w dorosłość będzie potrzebowało pomocy psychologa…