Macie takie dni, że wku*w paruje wam uszami? Że najchętniej to byście każdemu, kto chce coś od was odgryzły głowę i zakopały tak, by nigdy jej nie znalazł. Marzy wam się jednym tupnięciem nogi unicestwicie świat! Ba, nawet się nie marzy, tylko czujecie, że za chwilę wybuchniecie, a z wami wszystko dookoła?
I nie ma to kompletnie nic wspólnego z okresem, ze zmianami hormonalnymi. Może coś można zrzucić na pogodę, która doprowadza już do szewskiej pasji, a spoglądający na was zimowy płaszcz, który z taką radością kupowałyście PÓŁ roku temu, NADAL musicie nosić!
O rety, po prostu macie ochotę wykrzyczeć światu, żeby się od odpie*dolił! Zniknąć dla wszystkich, nie odbierać telefonów, nie czytać SMS-ów i nikogo do domu nie wpuszczać. A jak pomyślicie o Karaibach… i że nie możecie sobie od tak tam polecieć… To już miara goryczy się przelewa.
Patrzy na was butelka wina, którą najchętniej otworzyłybyście tuż po wejściu do domu, by zapaść się w błogą ciszę i nicość, w której jesteście tylko WY!
Jeśli tak miewacie, to uwierzcie, nie jesteście same, jest przynajmniej jedna osoba na świecie – JA, która doskonale was rozumie.
No ale, że bywam dociekliwa, więc próbuję tę falę wku*wu rozgryźć… I trudno nie zgodzić się z przyjaciółką, której daję upust swojej mega frustracji, a która pisze mi: „Bo ty jesteś jak dojna krowa i wszyscy wiszą na twoich wymionach”. No cóż, bardziej dosadnie się chyba nie dało, choć… cycki mam nieduże.
I możemy być mądre i mówić: „Oj ważne, by dbać o siebie”, „Nie musisz zadowalać innych, ważne, żebyś czuła się dobrze ze sobą”, „Żyj swoim życiem, a nie tym, jakie inne chcą ci narzucić”. Bla bla bla. Mądrości swoją drogą, praktyka swoją. Bo ja faktycznie czuję się jak dojna krowa wpadając w kołowrotek zaspokajania potrzeb wszystkich dookoła i spełniając każdego oczekiwania.
To ta faza, że nie daję sobie prawa powiedzieć, że nie mam czasu, że jestem zmęczona. Nieeee, ja muszę być na stand by’u cały kuźwa nieustający czas nie dając sobie samej prawa do oddechu.
Muszę być matką, która choćby trupem miała paść zrobi krokiety po staropolsku, bo syn wyjeżdża na wymianę do Niemiec i „fajnie by było, jakby rodzice coś przygotowali”. Pytam kumpeli: „A ty co robisz?”, a ona mi między oczy: „Przestań, kupiłam gotowe w Biedronce pierogi z kapustą i grzybami”. A mi w głowie na czerwono napierdziela alarm: „ERROR ERROR system samokontroli się przepalił”!!! Biorę głęboki oddech, myślę sobie: „Oj tam, jedzie na tydzień, stres pożegnam w kuchni, bo w końcu nic innego tak mnie nie odstresowuje”. Każdy ma swój sposób odreagowania. Wiecie, jak moja rodzina rozpoznaje poziom mojej frustracji? Po ilości jedzenia, które przygotowuję. No więc koło staropolskich krokietów pojawiła się drożdżówka, gołąbki, bigos z młodej kapusty, tarta ze szpinakiem i suszonymi pomidorami. Kiedy zaczęłam się zastanawiać nad sałatką tradycyjną, mój mąż powiedział: „Chyba wystarczy”… Opamiętałam się, padłam na twarz zasypiając na siedząco.
Ale nie, siebie nie oszukasz. Bo przecież jedna przyjaciółka wysyła łzawe i mało zrozumiałe SMS-y jak świat się jej zawalił, bo sukienki na ślub siostry kupić nie może. WTF? Ja serio pytam, o co jej chodzi, bo w moim kołowrotku jej problem dla mnie urasta do absurdu, za to u niej jest to rzeczywisty powód końca świata. Stawiam ją do pionu rzucając: „Dobra, pójdę z tobą na zakupy” i już po chwili żałuję tego, co powiedziałam. Bo kiedy niby kiedy z nią pójdę? Między jednym zleceniem a drugim, które nagle sypią się jak z rękawa, nawet gdy części odmawiam, to ich wysyp jest taki, że tonę.
Mówię dziś innej przyjaciółce, która jest na granicy wejścia w romans z kolegą swojego męża, że marzę, by ktoś wynalazł naturalny środek, który pozwoli choć jedną noc nie przespać i funkcjonować z rześkim umysłem cały kolejny dzień. Bo co mi po tym, ze noc zawalę, skoro w dzień i tak nic nie zrobię, tylko odsypiać będę. A mój organizm nie rozumie, gdy próbuję mu wytłumaczyć, że ja tak nie chcę, że nie na to się z nim umawiam i że nie może mnie tak zawodzić, bo tylko jego mam. Na nic się zdadzą prośby i błagania. Wybija godzina zero, a ja muszę spać. Macie na to jakiś sposób? Żeby tak nie spać i nadrobić zaległości, gdy wszyscy inni śpią. Bo tylko, gdy śpią, to nic nie chcą. To mąż nie patrzy spod byka mówiąc: „Jeszcze masz zamiar pracować?”. Nożesz MAM! MAM bo MUSZĘ! I odwal się i idź spać, i nic nie chciej na miłość boską! Przysięgam, że za te godziny ciszy się odwdzięczę! Obiecuję! Ugotuję coś pysznego nie w ilości jak dla pułku i wino z tobą wypiję.
Wiecie, z czego wynika ten wku*w i morderczy instynkt pozbycia się wszystkich dookoła? Z odpuszczenia, z otwarcia własnych granic. A macie, wchodźcie, rozgośćcie się. Och nie ma kto się zająć twoimi dziećmi, jasne, podrzuć do mnie. Ojej, nie zdążysz z projektem, jasne, że ci pomogę. O rany, musisz się wygadać – żaden problem, tak mam czas… a w głowie przewija mi się lista rzeczy do zrobienia! O fajnie, że wpadłaś na kawę (może w termosie podam i zrozumie aluzję). To jest jakaś masakra! I my same to sobie robimy, nagle przejmujemy się bardziej niż zawsze tysiącem rzeczy, czyimś opiniami. Bo w przypływie jakieś miłości i dobroci dla świata chcemy być takie miłe, fajne, lubiane i pomocne. Czym to przypłacamy…? No ja permanentnym wku*wem. Wku*wem histerycznym, bo nawet gdy mąż pyta, czy coś potrzebuję ze sklepu, mam ochotę skoczyć mu do gardła i nim wyzionie ducha wyszeptać złowieszczo: potrzebuję świętego spokoju.
To już zakrawa na porządne zaburzenie. Tyle, że kiedy dociera to do mnie – a dociera, kiedy wychodzę na chwilę pobiegać z psem i nagle biegam dwie godziny, to najchętniej cała owinęłabym się drutem kolczastym. Bardzo gęsto, tak gęsto, żeby nikt się nie mógł zbliżyć do mnie i widział dokładnie, gdzie stawiam granicę. I na buzię na chwilę kaganiec by się przydał, żebym nie pogryzła.
Na szczęście jest wyjście z tej sytuacji. Bo po pierwsze primo: najważniejsze to zdać sobie z tego sprawę. Drugie primo: wysiąść z tego błędnego koła. Trzecie: usiąść z boku, złapać oddech, nabrać dystansu. I po czwarte: zwolnić… dla siebie, dla innych. Wrócić do siebie, tam, gdzie czujemy się najlepiej ze sobą. Jaka ulga, prawda?
To, co – do następnego razu, bo wiadomo, że się trafi. 🙂 Muszę drut kolczasty kupić.