Jaka powinna być miłość? Codzienna. Taka, jak między nimi. Mocna i pewna. Bo jak człowiek upadnie, to musi wiedzieć, że ten drugi poda rękę i opatrzy kolano. A że bez fajerwerków, dramatycznych rozstań i powrotów? Ależ skąd. Fajerwerkami były dla nich wspólne spacery, za rękę Krakowskim Przedmieściem. I ten moment, kiedy przychodził do niej do szpitala z kiścią słodkich winogron, a ona – taka pomarszczona i malutka, jeszcze mniejsza niż kiedyś, zaczynała się śmiać do niego i powtarzać: „No co ty ze mną masz na stare lata”. Ale wcale tak nie myślała. Myślała sobie patrząc na męża, że prawdziwa miłość nie jest młoda. Jest stara, tak jak oni.
„Przy maślanych herbatnikach jego myśli znów zaczynają krążyć wokół żony”
W maju minie trzecia wiosna odkąd ich dwupokojowym mieszkanku na Mokotowie wspólny czas się zatrzymał. Pręgowany kot Maciek wstał właśnie na chwilę, żeby rozprostować kości. Przeciągnął się, ziewnął i z powrotem zwinął się w kłębek. Choć jego pani już tu nie ma, jej obecność daje się wyczuć na każdym kroku. Na przykład spogląda ciepło i łagodnie z kolorowych i czarno-białych fotografii, które pan Michał starannie oprawił w proste drewniane ramki. Takie, w jakie ona lubiła oprawiać zdjęcia ich córki i wnucząt. Na fotelu leży pled, którym otulała się szczelnie, gdy razem zasiadali przed telewizorem, albo czytali popołudniową gazetę. I we wszystkich przyzwyczajeniach swojego męża, ona też jest. Została w nim tak, na zawsze.
Starszy pan przygotowuje herbatę. W tym domu był raz elektryczny czajnik, ale Zosia szybko się go pozbyła, uznając, że to nie to samo co zwykły, emaliowy. – Elektryczny czajnik nie gwiżdże i nie jest taki „domowy” mawiała. Więc pan Michał też go nie używa, mimo, że córka namawia, że tak wygodniej. Szybko wrzuca torebki z herbatą do dwóch bielusieńkich filiżanek i drżącą niepewnie ręką zalewa je wrzątkiem. Przy maślanych herbatnikach jego myśli znów zaczynają krążyć wokół żony.
Poznali się tuż po wojnie, gdy ona jako nastolatka dorabiała kelnerowaniem w warszawskiej kawiarni. Przechodził obok i usłyszał jej śmiech. Od tej pory kiedy tylko mógł wpadał do Zosi na oranżadę. Wpadał, siadał przy stoliczku w rogu sali i z zachwytem wodził oczami za zgrabną figurą Zosi, jej jasnymi włosami upiętymi w modny kok i zielonym spojrzeniem spod długich rzęs. Aż w końcu, pewnego dnia Zosia stawiając przed nim oranżadę rzuciła zawadiacko w nadziei, że odstraszy natręta: – A może, zamiast się tak mnie ciągle oglądać, zaprosi mnie pan na jakiś spacer ? – Nawet za chwilę – powiedział on i już nie było odwrotu. Przez następne kilkadziesiąt lat, ten spacer Krakowskim Przedmieściem był ich rytuałem.
„A dzisiaj, co cię wzruszyło?”
– To tylko tak, tylko tyle? – pytała z rozczarowaniem wnuczka panią Zosię, gdy ta opowiadała jej jak zakochała się w swoim mężu. Nie mieściło jej się w głowie, że miłość może być aż tak zwyczajna. – Zwyczajna – obruszała się Zosia. – Jaka tam zwyczajna, kiedy mnie wszystko w nim wzrusza – odpowiadała. – A dzisiaj, co cię wzruszyło? – dopytywała nastoletnia Julka. – A dzisiaj to, jak starannie obierał dla mnie pomarańczę. I że dał mi te największe części, a sobie wziął mniejsze.
– Jak tak pomyśleć o ich wspólnym życiu – zamyśla się córka Zosi i Michała (podpierając brodę na dłoniach zupełnie tak jak jej mama kiedyś) – to ono było takie, jak to częstowanie pomarańczami: żeby tylko ta druga strona miała lepiej, więcej: tak o sobie myśleli. Może to jest sekret udanego związku, kiedy jedno stawia to drugie na pierwszym miejscu, a drugie robi to samo? Ale ja takiej miłości nigdzie już potem nie widziałam. Nawet moja, choć dobra, taka nie jest.
„Bo Zosia zawsze była emocjonalna, a rzeczy materialne”
Czy to znaczy, że zawsze było różowo? Nie. Miewali kryzysy, a bywało również, że w kuchni na podłogę leciały talerze. Bo Zosia zawsze była emocjonalna, a rzeczy materialne, jak mówiła, świetnie się nadają do tego, żeby tym emocjom ulżyć. Człowiek – nie. Człowieka trzeba zostawić w spokoju, żeby przemyślał. Więc kiedy Michał wrócił kiedyś z pracy spóźniony na umówioną kolację o dobrych kilka godzin, eleganckim ruchem ręki zrzuciła na posadzkę porcelanowy czajniczek, pamiątkę rodzinną, która jakimś cudem przetrwała okupację, a potem bez słowa poszła na spacer. Przez następną godzinę on umierał ze strachu o nią, a ona krążyła wokół kamienicy, bo nie miała dokąd iść. Kiedy wróciła, usiedli przytuleni z herbatą. Tyle było z tych ich „cichych dni”.
Ale pierwszą, poważną próbą była dla nich strata dwuletniego synka. Razem przeżyli jego chorobę i śmierć, choć każde cierpiało „na swój sposób”. Zosia rozpaczała, przeżywała tę swoją żałobę mocno, wyraziście. On tłumił swój smutek w sobie, by być dla niej wsparciem. W pewnym momencie zobaczyła, że go traci, że się od siebie oddalają. Bo chcąc być silny dla niej, nie dopuszczał do siebie swoich smutnych emocji, aż zaczęły go niszczyć, ich niszczyć. Przepłakali to, przetrwali razem. Czasem to ona zawijała się w koc i mówiła, że nie ruszy się stamtąd, nie będzie już żyła, oddychała, jadła. Czasem on nie wracał do domu aż do nocy, żeby nie patrzeć na puste miejsce ich synka. Jedno ciągnęło drugie za uszy. Wyszli z tego jeszcze mocniejsi, jeszcze bardziej na siebie uważni. I tak spędzili wspólne 60 lat w ciągłym (choć czasem mniejszym, a czasem większym) zachwycie, że można być dla kogoś całym światem i nie mieć dosyć. Kiedy Zosia zachorowała i wiadomo już było, że wkrótce umrze, Michał był u niej w szpitalu codziennie. Czy mogło być inaczej? Do tej pory nie rozstawali się dłużej niż na cały dzień.
– Boję się o ciebie tato – powiedziała ich jedyna córka, tuż po śmierci Zosi. – Zamieszkaj ze mną na jakiś czas. – Ty się nie boisz o mnie – odpowiedział jej. – Boisz się, że ja też ci zniknę, jak mama. A mi tutaj bez niej strasznie pusto. I ty wiesz o tym.
Starszy pan miesza łyżeczką swoją herbatę. Zimną już prawie, tak mu ten czas minął. Ale przecież zawsze tak się dzieje, gdy jego myśli biegną za żoną. Dobre myśli, ciepłe. Pan Michał rzuca okiem na okładkę jakiegoś pisma, które przyniosła mu córka. Na tej okładce – pięknej, błyszczącej- para. Ona młoda i bardzo ładna, on wysoki, przystojny. Szczęśliwi. Zakochani. A jakby tak on kiedyś, ze swoją Zosią na takiej okładce, jak ta zakochana para…? Ktoś by przeczytał o takiej nudnej miłości? Bez zdrad i historii jak z filmu, zwykła codzienność we dwoje. Ale jaka ładna codzienność…
Fajerwerki, rozstania i powroty. Te pierwsze były obecne w ich życiu często. Bo tak właśnie postrzegali wspólne chwile: jako coś pięknego. Rozstanie przyszło jedno: to Zosia odeszła, trzy lata temu. A powrót? No przecież wiadomo, że on w końcu za nią pobiegnie. Zupełnie jak tym Krakowskim Przedmieściem.