Dostało nam się życie. Każdy dostał, w pakiecie. Kiedy supernowa wybuchła w maminym brzuchu, tak życie się poczęło. Dziewięć miesięcy później, przez wąski tunel,pomknęliśmy w stronę światła. I zaczęła się egzystencja. Lubię sobie wierzyć, że każdy z nas stworzony został do jakiejś tam wielkości. Niekoniecznie tej największej, ale za to maksymalnej na indywidualną miarę. Każdy dostał talentów kupę, a potem dostał też wolną wolę i to poniekąd spaprało całą robotę.
Wolna wola…
No tak… uhhh…. ajjj… auććć.
Z drugiej strony, jak tyle człowiek może, to pewnie też i nic nie musi. Wyobraźni też więc nie musi uaktywniać, by na te chmury się wznieść. Bo jak nic to nic. Zero wysiłku. Kanapa, pilot, nudna robota, a i mąż też szarobury. I tak życie zamiast być tęczowe jest jak ten mąż, kompletnie szarobure. Talenty leżą na wpół zdechłe, inspiracja omija nas szerokim łukiem, a kreatywność nawet nie wie, że rzekomo istniejemy.
Bo oto w ramach wolnego wyboru wybraliśmy, że życia własnego żyć nie będziemy. Wysiłku wymaga takie życie, a więc nie, dziękuję. Zamiast tego życie sobie pożyczę, od sąsiada, koleżanki, pani z telewizji, córki polityka, albo syna pana księdza. Im kto bardziej kontrowersyjne życie wiedzie, im bardziej pikantne i warte ploteczki, tym lepiej! Takie życie sobie wezmę i tak się nim nasycę, że aż brzuch mnie będzie bolał.
Ileż to ludzi tak żyje, nieustannie wertując karty życia cudzego?
A ileż tam analizy jest, rozkładania zdarzeń na atomy? Ileż ocen? O! Tych to jest zwłaszcza wiele, bo na każdy aspekt cudzego życia przynajmniej jedno zdanie mamy. I ba! Nie szczędzimy naszej opinii, bo im więcej opiniujemy, tym bardziej cudzym życiem żyjemy. A to, paradoksalnie,daje nam poczucie, że żywi jesteśmy jak nigdy! Z kanapy się zrywamy i jeśli nie na plotkarską kawę z koleżanką, to przynajmniej na jakiś portal internetowy się wbijamy i z pasją, o jaką sami się nawet nie podejrzewamy, rzucamy się w wir nieswojego życia jak w jakąś obezwładniającą przyjemno
Fajnie, tylko gdzie tu sens? I czy doprawdy cudze życie warte jest większej uwagi niż nasze własne, zaniedbane, po macoszemu traktowane istnienie? Czy doprawdy nie zasługujemy na to, by na sobie się skupić, na tych talentach nam tylko danych, które puszczone w ruch okazać się mogą o niebo ciekawsze od życia pani X na Fejsbuku?
Swoją drogą, ten cały internetowy ruch pospolity, ciągłe posty, ekshibicjonistyczne pokazówki… żyjemy tym jak powietrzem komentując w nieskończoność, kłócąc się zawzięcie, niektórzy nawet przyjaźnie kończą, albo sami kończą… skasowani. Czy naprawdę potrzeba nam takiej rozrywki, z braku lepszego słowa?
Kiedyś sąsiadki skanowały cudze życie wyglądając wiecznie przez okna i nasłuchując via kaloryfer co też u sąsiada się dzieje. Było to jednak jakoś tak bardziej naturalne, bardziej ludzkie, powiedzmy. To co dzieje się obecnie, ludzkie nie jest już wcale. Dostając dostęp nieograniczony do człowieczych historii, porzucamy całkowicie wysiłek stworzenia historii własnej. I robi się tak jakby naprawdę nas nie było. Przestajemy tworzyć, przestajemy marzyć i tylko wegetujemy przyczajeni w oczekiwaniu na kolejną historię, do której podpiąć się będziemy mogli jak do jakiejś butli z tlenem.
Wolna wola dobra rzecz, ale w tym kontekście to raczej przyczynek demoralizacji, w wyniku której zamieniamy się w istoty plotkarskie i płytkie po prostu. O leniwych nie wspominając. Szkoda to wielka, bo wybór w drugą stronę, choć pozornie trudniejszy, powinien przecież być oczywisty, instynktowny niemalże. To bowiem wybór własnej wyjątkowości, wybór który czyni każdego z nas wielkim na miarę własnej, indywidualnie pojmowanej wielkości,powinien być naszym pierwszym wyborem. Wybierając siebie, świadomie przeżywając własną historię, idziemy pełną parą w kierunku pełnego satysfakcji, spełnionego życia. Wybierając życie cudze, zapożyczając historie nie swoje, jesteśmy li tylko widzami. Kiedy seans się kończy, zostaje pusta, ciemna sala. Pożyczone życie zawsze bowiem wróci do właściciela, zostawiając nas samych sobie. Smutnych i zagubionych. No i gdzie tu jest sens?