Chodzi mi po głowie wiersz poety Jarosława Mikołajewskiego (którego uwielbiam): „Pożegnania.. sam wiesz, że są różne, pożegnania bywają podróżne, jak kiedy wracasz, nie wracasz i na próżno już leczysz kaca, bez końca, końca, bez końca”. I
jest tam taki fragment o fotografiach: ” Tak, ja gdzieś mam jego zdjęcie… Poszukam, choć to żmudne zajęcie, szukać zdjęcia jednego wśród innych, tylko jeden i nie wydaje mi się to ważne/ co potem na tej ławce, podczas huśtania jak na huśtawce i był kruchy jak źdźbło trawy/ Zrobiłem mu tylko jedną i to… a to już za dużo – Niektóre zdjęcia są jak cisza przed burzą…”
FOTOGRAFIE POŻEGNAŃ
Przeglądam dziś fotografie moich pożegnań. Kiedyś bałam się tego słowa jak ognia. Żegnać, odchodzić, nie wracać, nie móc wrócić, nigdy, na zawsze, wbrew chceniu, w tęsknocie, niezrozumieniu, buncie, rozpaczy, utracić. Robiłam wszystko, aby trwać. I aby utrzymać innych trwanie. Obecność, nawet jeśli już dawno nieobecna, chroniła mnie przed smutkiem. Tym dziecięcym, najgłębszym smutkiem, gdy mama nie wracała lub gdy tata jak zwykle nie dotrzymał obietnicy. Potem w moim życiu zaczęli znikać inni ludzie.
Dorosłość taka już jest, przenosi nas na ulicę, gdzie mijamy innych, zatrzymujemy się na chwilę, czasem wypijemy kawę, niektórzy przyjdą do nas do domu, ale raczej idziemy sami pochłonięci własnymi myślami, do celu, czymkolwiek on jest.
Ostatnie lata nauczyły mnie tracić. Tych najukochańszych i tych, którzy siedli ze mną na chwilę na ławce, ale rozmawialiśmy do białego świtu. Pożegnania nie umniejszają dziś wartości tych spotkań, czasami wręcz nadają im nowy sens. Gdy zmarła moja mama, mam wrażenie, że pokochałam ją inaczej. Widzę jej łagodność, miłość do mnie i słabości, które wybaczam. Byłam wobec niej bardzo surowa, a dziś okazuję jej tylko morze czułości i zrozumienia. Bardzo za nią tęsknię, ale strata jej nigdy do końca nie pozbawiła mnie tej relacji. Ja jestem tą relacją. Jestem nią. Nigdy nie stracę jej do końca.
Patrzę teraz na fotografię z Sandomierza, gdzie mieszkała przez lata. Zapomniałam wtedy czegoś, a ona podeszła do ogrodzenia i patrzyła jak odjeżdżam. Było zimno, a ona owinęła się wielkim starym kożuchem, miała rozwiane jasne włosy i uśmiechała się, utrzymując swoją dzielność. Stała sama w wietrznym dużym ogrodzie, wiedząc, że jest sama. Byłam namiastką obecności, która odjeżdżała. Płakałam wtedy bardzo, bo czułam już kruchość jej życia. Czułam, że nasz wspólny los jest policzony inaczej.
Chciałam pobiec, by ją przytulić, zgnieść w uścisku jej kruche kości, ale nie zrobiłam tego. Chyba wiedziałam, że wtedy już nie odjadę. Mogłam nie odjechać. Odjechałam. Patrzę na zdjęcie z balu maturalnego. Jesteśmy z N. zawsze obok siebie. Ona jest
szalona, kolorowa, ja przykrywam szaleństwo pozorną dojrzałością. Pilnuję zasad, kontroluję się, pilnuję naszego bezpieczeństwa. Ale uwielbiam jej spontaniczność, mam wrażenie, że jest moim alter ego, które realizuje moje niespełnione fantazje. Nasza przyjaźń trwa lata. Ona pierwsza uświadamia mi, że nie jestem idealną przyjaciółką. Mówi mi, że nie daję uwagi, zapominam, znikam czasem z powierzchni ziemi.
Jestem zdruzgotana, bo widzę siebie inaczej. Całe lata staram się nadrabiać w tej przyjaźni swoje deficyty. Nie zauważam jednak tego, jak bardzo ona jest raniąca. Jak porzuca mnie i wraca. Jak źle o mnie mówi. Jak czuje się przy niej napięta i mam przy niej poczucie winy z własnych sukcesów. Wybaczam. Wybaczam zdrady, okrutne słowa i czyny. Nie wyobrażam sobie życia bez niej, bo łączy mnie z przeszłością. Jest moim liceum, moją przygodą, ewolucją, wspomnieniami. Jest ostatnim łącznikiem z przeszłości.
I nagle, jak u Mikołajewskiego w wierszu, spotykamy się, lecz ja już nie jestem już sobą, a oną nie jest nią. Obcość, która się wkrada, dla mnie staje się zaprzeczeniem wszystkiego, co określa przyjaźń. Czuję każdym fragmentem swojego ciała, że przyszedł czas pożegnania. Czułego i pełnego wdzięczności za dobre i za czas, który nas połączył. I który się skończył. Nie czuję ulgi, nie czuję nic. Ale nie czuję też żalu.
Mam to zdjęcie, gdy z nim tańczymy. Mam różową długą suknię i czerwone rozmazane od pocałunków usta. Wtedy wiem, że jest we mnie zakochany. Zawsze tak było, gdy odchodziłam i wracałam. Schemat, który powtarzał się wciąż i wciąż. Te chwile
wyjątkowe jak ten bal, tkwią we mnie jednocześnie jak dowody zbrodni. Rozumiem, że on umie, potrafi, jest do tego zdolny. Ale nie chce.
Kręcę się w tym kołowrotku przez lata. I nic nie spowodowałoby, abym z niego wypadła. Nigdy by mnie nie zostawił. Jestem idealną polisą, więc mogę mieć pewność, że zawsze będzie wracać. Nie wiem, dlaczego to za mało dla mnie. Może jestem sama narcystyczna. Może nie czuję się kochana. Może chcę więcej, dużo więcej. Może nie umiem pójść na taki kompromis. Uciekam ostatnią kolejką WKD, żegnając się w pośpiechu. Byle jak. Choć nawet dziś wydaje mi się, że wszystko zostało powiedziane.
Fotografie pożegnań. Są jak igły bolesne rozszarpujące skórę, by dostać się do naszego wnętrza. Tylko wtedy, gdy patrzymy na nie, pielęgnując rozżalenie, złość i ostateczność.
Mój ukochany mnich buddyjski Thich Nhat Hanh mistrz zen, nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla mówił, że każdy z nas jest jak chmura, mamy tysiące postaci, w który egzystujemy. Jesteśmy deszczem, burzą, mgłą, śniegiem, jesteśmy sobą, będąc wciąż kimś innym. Odchodząc, wracając. Czasami nasze spotkania nie mogą zakończyć się szczęśliwie, zostają na fotografiach jak skrawki życia. jak pisze Mikołajewski „Zdjęcia zrobione za kulisami. Są marnotrawstwem życia, życia, które nie ma już swojego miejsca…”.
Pożegnania są trudne. Ale nie zawsze są końcem. Czasami na ich końcu jest nowe. Czyste, czułe, nie potrzebuje słów. Czasami nie ma tam nic. I to też jest okey.
„Patrzyłem oczami kto pójdzie porusza się swoimi krokami z których straciliśmy…”. Moje najważniejsze zdjęcie też dotyczy mamy. Wychodzę z domu, a jej okno wychodzi na alejkę do furtki. Leży, jest słaba, więc odwracam się, by jej pomachać. Pokazuje mi język. Chce mnie pocieszyć, jak każda matka, która chroni swoje dziecko. Wyjmuję telefon i robię jej zdjęcie. Czuję, że to jest to ostatnie. Za każdym razem, gdy idę tą alejką, mama jest ze mną. Często pokazuje mi język na do widzenia. I choć tonę we łzach, uśmiecham się do niej jasno. Ona nigdy ode mnie nie odeszła.