Pożegnania. Podobno są najważniejsze, podobno najwięcej nam uświadamiają. Podobno dzięki nim potrafimy docenić to, co naprawdę było w naszym życiu ważne. Podobno nigdy nie ma na nie właściwej pory. Nigdy nie jest ten właściwy czas, byśmy byli gotowi już nigdy tej drugiej osoby nie zobaczyć. Ale są pożegnania dobre i potrzebne i są takie, które jedynie bolą. I dużo wody musi upłynąć, byśmy pojęli ich sens.
Czy można w ogóle mówić spokojnie o bólu płynącym z pożegnania ukochanej osoby, która umiera, odchodzi na zawsze? Jak zrozumieć, jak poradzić sobie z tym dziwnym stanem, kiedy ktoś, kto jeszcze przed chwilą był tuż obok, reagował na twoje gesty i słowa, gaśnie powoli i za chwilę zostanie jedynie po nim jedynie puste łóżko, album ze zdjęciami, dobrze ci znany zapach jego domu?
Jak powiedzieć „żegnaj” komuś, kto był przy tobie kilkadziesiąt lat, jak pewność, jak świadomość, że masz gdzieś na świecie twoje miejsce, światło, dom, do którego możesz wrócić – stały punkt? Jak wytłumaczyć sobie takie odchodzenie? Jak przekuć je w radość i dumę z tego, że przez tyle lat, mieliśmy tę osobę jeśli nie tuż obok siebie, to na dalsze lub bliższe wyciągnięcie ręki? Coś, co było zawsze, nagle rozmywa się, znika. Nie rozumiesz dlaczego, choć dobrze wiesz, że taka jest kolej rzeczy.
Jak wytłumaczyć rodzicom nieuleczalnie chorego dziecka, że muszą się z nim pożegnać? Jaki sens nadać takiemu pożegnaniu? Jak znaleźć sobie po nim potem siłę, by znów być szczęśliwym, uśmiechnąć się, cieszyć się jedynie wspomnieniem małej istoty, która pojawiła się tu jedynie na chwilę? Nie, taka śmierć, takie pożegnanie nie mają żadnego sensu. Nie zdarzają się z żadnego, głębszego powodu, choć wielu z nas by go zapewne szukało, by nie oszaleć z rozpaczy. Takie „żegnaj” się po prostu zdarza, jak najokrutniejszy koszmar. Spada na nas jak coś, co chcielibyśmy odrzucić, z czego chcielibyśmy się obudzić. Cierpienie, niewyobrażalne, wcale nie uszlachetnia. Ono osłabia, odbiera nam wiarę, nierzadko miłość i zaufanie.
Jak bardzo szczęśliwi powinny być rodzice dorosłych dzieci, które powoli wyfruwają z rodzinnego gniazda, radząc sobie z tą dorosłością lepiej lub gorzej? To pożegnanie nie jest ostateczne, jest przepełnione nadzieją, że wszystko pójdzie dobrze, ma w sobie trochę dumy i sporo lęku. Jest jedynie rozstaniem z pewnym etapem życia, ale też obietnicą nowego, szansą na zmiany. Uczy nas całkiem nowej relacji, jaką od dziś będziemy tworzyć. Uczy nas na nowo dbania o siebie i odpowiedzialności jedynie za własne życie. To trudna nauka, ale potrzebna, ważna.
A jeśli wydaje się wam, że nie potraficie pożegnać straconej miłości, tysiąca złudzeń, które składały się na jedno, wspólne życie z kimś, kogo uważaliście za pewny punkt, taki, który zostanie już „na zawsze”, ale okazał się być jedynie na chwilę, przyjrzyjcie się temu ogromnemu doświadczeniu, które dzięki temu związkowi i temu pożegnaniu zdobyliście. Może nie dziś, jeszcze nie teraz, ale za jakiś czas. Podobno nie można porównywać cierpienia jednej osoby do cierpienia innej. Ale jeśli spojrzymy na nasz ból z nieco szerszej perspektywy, bywa, że okaże się on znośny.
Są dobre pożegnania, wierzę w nie. Są też pożegnania bezsensowne, niepotrzebne. Każde trzeba zaakceptować, gdy nadejdzie na nie czas. Ale nie z każdym musimy umieć się pogodzić.