Szefowa MEN uważa, że uczniowie powinni obejrzeć „Smoleńsk”.
Kiedy docierają do mnie takie rewelacje staram się zachować ogromny dystans. Od informacji do manipulacji bardzo krótka droga, a ja niejednokrotnie wpadłam już w farbowany przekaz i dzieliłam koloryzowane informacje wśród własnych znajomych. Wynikało to głównie z nieświadomości i braku zapału do weryfikacji treści. Tym razem postawiłam na głęboki research, kupiłam bilet do kina, poznałam postać reżysera, przekrój pracy. Z zaciekawieniem czekałam na start czegoś, czym internet żywi się od kilku dni w memowych igrzyskach. Będąc rodzicem świadomym chciałam przekonać się, czy diabeł taki straszny, jak go malują i czy szefowa MEN, Anna Zalewska, pospolicie spadła z krzesła wymyślając szkolne wycieczki do kina na „Smoleńsk”, czy może ja jestem totalnym ignorantem i powinnam się o patriotyzmie jeszcze wiele nauczyć.
„Kaczora wykończyły Ruskie”
Nie miałam nawet szansy na zbudowanie własnej opinii, na wyciągnięcie wniosków, na doczytanie didaskaliów w tej przepastnej książce, bo tak oto zanim dobiłam do środkowej karteczki, reżyser Antoni Krauze, odkrył przede mną jedynie słuszną prawdę już na okładce, zupełnie jak ekshibicjonista w szarym prochowcu w okolicach Kępy Potockiej. Późniejszy maraton propagandy rozpędził się jak pendolino. Z całej ponad dwugodzinnej historii wyciągnęłam kilka „istotnych” informacji, które po starannym praniu mózgu miały wynieść mnie z kina już jako człowieka oświeconego, a na pewno nawróconego.
I tak: przed lądowaniem polskiego tupolewa do pasa doleciała rosyjska maszyna, dokonała zrzutu sama nie wiem czego, z fabuły nie da się nic wywnioskować. Transport mgły, brzóz, skórek od banana, czegoś na pewno. Tusk rozmawiał z Putinem na molo w Sopocie po niemiecku, organizując ostatnią wybuchową logistykę i ustawiając ludzi z generatorami mgły w lesie smoleńskim, a kapitanowi Protasiukowi na sam koniec psuje się w kokpicie wielki czerwony guzik. Mało tego. Zaraz po katastrofie, w której zginęło dziewięćdziesiąt sześć osób, rosyjski urzędnik łazi po gruzowisku wśród szczątek samolotu i ludzi, i odrzuca przychodzące połączenia na działających telefonach komórkowych ofiar. Obecność kilku Azjatów skandujących w tłumie niezadowolenie z tytułu grzebania pary prezydenckiej na Wawelu, rozruszała publiczność tak, że ta nie powstrzymała się przed głośnymi komentarzami w kierunku: „A ci co tu robią?” i „Chyba zabłądzili”. Niestety, chcąc na siłę zachować powagę, czując się wręcz w obowiązku zadumy w obliczu poważnej sytuacji, jakiej doświadczaliśmy sześć lat temu, nie sposób było nie parsknąć śmiechem co drugą scenę i złapać się za łeb w cuglach farsy.
Przecież to, co tu przede mną postawiono, dostałoby w Stanach Złotą Malinę, kosze malin, wywroty, w Polsce zdeklasuje konkurencję w wyścigu o Węża, o całe syczące stada. Wór totalnego nieporozumienia, jakiemu poddałam się w słusznym celu, wypełnił się po ostatni sznurek kreacją dziennikarki, głównej postaci filmu, która przed oczami niemalże pustej sali kinowej snuła się jak ociosany, drewniany kloc ze starannie umalowanymi ustami. Uśmiech przyklejony do twarzy był irytujący, że aż czasem przerażający, a smoleńska Nina powinna z rozbiegu przyjąć tytuł stalkera roku smoleńskich rodzin. Postać została tak starannie popsuta, że nawet poważnie wypowiadane przez nią zdania kończyły się ocieraniem łez przez kinowe ławy, a każda kolejna mina dawała cień podejrzeń, że bohaterka jest po prostu upośledzona psychicznie. Koniec tego i tak długiego babola rozłożył publiczność na części pierwsze. Widok alegorycznego spotkania ofiar z 1940 roku z tymi z 2010, uśmiana po pachy Pierwsza Dama poklepująca po plecach polskiego żołnierza i cala polska delegacja witająca się ze sobą nad wykopanym grobem jak po meczu siatkówki, wdeptała zebranych na sali widzów w ziemię. Zero wszystkiego – obiektywizmu, dobrego smaku, kunsztu, rozsądku, a przede wszystkim – zero szacunku do dramatu tamtego dnia, którego ja, jako obywatel Polski, domagałabym się po filmie o takim tytule. W gębie pozostał mi jedynie niesmak. Do auta wracałam rozchwiana emocjonalnie nie wiedząc do końca, czy w pierwszej kolejności opanować śmiech, zażenowanie, kosmiczne rozczarowanie, a może walnąć po prostu pięćdziesiątkę wódki na kołatanie serca.
„Po premierze „Smoleńska” minister Anna Zalewska powiedziała, że film powinni zobaczyć polscy uczniowie. Ale oficjalnej rekomendacji Ministerstwa Edukacji Narodowej nie będzie.”
Bogu dzięki. Jako matka dwójki nie wyobrażam sobie obecności własnych dzieci na tak zorganizowanej hucpie. Nie chodzi tu jedynie o to, w co się wierzy, a w co nie, nie polemizuję z oczywistym przekonaniem zdrowo myślących ludzi, że rozmawiać o katastrofie wręcz trzeba, uczyć o niej też, ale w takim propagandowym sosie moje dzieci taplać się nie będą. Może uda mi się doczekać produkcji, która ugryzie temat obiektywnie, zostawiając uchylone drzwi do dalszej dyskusji i wyciągania wniosków, ale na pewno nie wyrażę zgody na od początku do końca grane na jedno kopyto nuty, czując się czasami jak programowany właśnie mieszkaniec dyktatury totalitarnej. Film zakwalifikowany do filmów patriotycznych w moim odczuciu jest materiałem mocno propagandowym i groteskowym.
Abstrahując od powyższych
Wysyłanie młodzieży w ramach rozszerzonej edukacji szkolnej na Smoleńsk, nie ma najmniejszego sensu z trzech głównych powodów. Produkcja nie ma wartości historycznych, bowiem nadal nie wyjaśniono przyczyn katastrofy, a budowanie tez i stwierdzeń na podstawie wróżenia z fusów, objawień prezesa i osobistych frustracji wielu, jest nieprofesjonalne i niepoważne. „Smoleńsk” nie ma wartości estetycznych, a gra aktorska niektórych osób powinna być ukarana pracami społecznymi albo grzywną i ostatecznie – ponad cały tragizm wydarzeń z kwietnia i szacunek, jakiego zabrakło w każdej jednej sekundzie, wybija się brak wartości moralnych, który ostatecznie kładzie „Smoleńsk” na łopatki, a pomysł podzielenia się nim z młodzieżą jest najprościej w świecie niepoważny. Jako Polka o IQ większym od słonego paluszka zastanawiam się, jakim prawem próbuje mi się wmawiać wersje pod płaszczem ustawodawczym? Idąc dalej, w czyim imieniu chcecie zepsuć mi dzieci? We własnym? W imieniu kraju? Jak każdy chcę poznać prawdę, pochylić głowę nad losem ofiar, mieć możliwość i czas na zadumę. Ale nie tak.
Od Syna mojego i Córki, od domu i poglądów – wara.