Mam dość. Ja wiem, z założenia każdy powinien się uśmiechać i być szczęśliwym? A mi się nie chce. Rzygam już tymi zdjęciami plaż, wycieczek. Każdy prześciga się w zdjęciach powakacyjnych, gdzie to nie był, co robił, jak się nie bawił. Szczęśliwe rodzinki na zdjęciach, które na co dzień skaczą sobie do oczu. Dawno się już przekonałam, że im więcej szczęścia na Facebooku czy Instagramie, tym proporcjonalnie mniej go w prawdziwym życiu. I niech każdy rozstrzyga to według własnego sumienia. Mnie nic do tego, mam to w dupie, ale choć się staram, to jednak nadal obok obłudy i hipokryzji przejść obojętnie nie potrafię.
No więc – mam dość. Mam dość skwaru, uśmiechów, achów i ochów nad kolejnymi opowieściami, jak to jest cudownie. Mam dosyć uśmiechania się do znajomych znajomych i odpowiadania na tysiące pytań: a ile lat mają dzieci, a jakich języków się uczą, a ty gdzie pracujesz, twój mąż. Mam ochotę czasami wywiesić na plecach listę, ile zarabiam, gdzie mieszkam i jak się ostatnio bzykałam z mężem, byleby już nikt mnie o to nie pytał.
I nie, moja złość nie jest skierowana do świata, do ludzi. To nie ich wina, że chcą być mili, ciekawscy, czasami nawet wścibscy. To ja mam problem, bo zamiast wykrzywiać usta w sztucznym grymasie, chciałabym uciec. Spieprzyć na drugi koniec świata, tak by nikt mnie nie odnalazł.
Mam dosyć moich dzieci, męża, mojego życia. Ile kobiet ma odwagę się do tego przyznać? Ile z was nie dopuszcza nawet takiej myśli do głowy? A ja pozwoliłam się jej rozpasać, a niech się wygrzewa w słońcu i czerwienieje z wściekłości.
Mam dość odpowiadania od rana na setki pytań:
– Mamy jakieś plany? (czytaj: jaką atrakcję dzisiaj dla nas wymyślisz)
– Co na śniadanie? (jakby nie wystarczyło zajrzeć do lodówki)
– Co na obiad? (dlaczego to zawsze ja mam wiedzieć)
– Kiedy pojedziesz na zakupy? (nigdy)
– Gdzie są moje kąpielówki?(w dupie)
– O brokuł w lodówce, coś z nim zrobić? (wyrzucić?)
– Co robisz?
– O czym myślisz?
Mam dość zwracania uwagi, dopytywania, myślenia, zastanawiania się, co komu po co i dlaczego. Tak, wiem, już słyszę te głosy: „Sama sobie zrobiłaś, to tak masz”. Tyle, że mnie nie znasz. Naprawdę na wiele rzeczy mam wyrąbane, naprawdę siadam wieczorem z książką, a dzieciaki same sobie robią kolację, naprawdę jadąc z mężem na wakacje się świetnie bawię. Ale czasami mam dość. Czasami chciałabym, żeby wszyscy dali mi święty spokój. Żebym mogła uciec, zaszyć się gdzieś w jakieś głuszy, gdzie nie dosięgną mnie pytania dzieci i uwagi męża. Gdzie nie będę musiała uśmiechać się do pani w sklepie, która do mnie zagaduje, a ja z grzeczności i uprzejmości odpowiadam, bo myślę sobie, że starsza i pewnie nie ma z kim porozmawiać.
Mam ochotę wyjść ze swojej skóry, stać na chwilę potworem i oznajmić światu, żeby na jakiś czas się ode mnie odpie*dolił. Zapomniał. Żeby wypluł mnie ze swojego gardła i zostawił oniemiałą gdzieś na brzegu.
Chcę wypić rano kawę w ciszy i w spokoju i nie musieć wstawać o szóstej rano, żeby tego doświadczyć. Chcę się zatrzymać. Niech wszystko wiruje wokół, a ja chcę stanąć w miejscu. Tu i teraz, na jakieś zielonej (koniecznie dzisiaj zacienionej) łące i poczuć jak pachną kwiaty, jak pachnie ziemia, usłyszeć ptaki i świerszcze, spojrzeć w niebo. I nie mieć niczym zajętej głowy, a jedynce co czuć, to wdzięczność. Wdzięczność za życie jakie mam, za te wrzeszczące i ciągle coś chcące dzieciaki. Za męża, który choć wkurza, to kocha. Za życie z nim, które staramy się czynić lepszym, co nie jest ku*wa łatwe (tak, tej walki o to, żeby było dobrze, też mam czasami dość). Za to, co mam, bo to w sumie bardzo, bardzo dużo. Za ludzi, których spotykam. Tych, którzy mnie uczą raniąc i tych którzy uczą wspierając i dając swoją przyjaźń. Za każdy poranek, kiedy mogę wstać i uśmiechnąć się. Za to, co było i co jeszcze przyjdzie. Za możliwość wyborów, tych trudnych i tych banalnych. Za próby (czasami tak dalece nieudolne) bycia sobą. Za to kim i gdzie jestem.
Kiedy mam dość. Kiedy ogarnia mnie frustracja granicząca z kurewsko wściekłą furią zamykam oczy. I staję na tej łące, żeby sobie przypomnieć, o co w tym życiu chodzi. Gdzie jest w nim moje miejsce. Czego ja chcę i czego pragnę. Żeby nabrać dystansu i powiedzieć: „Pie*dolę to. Mam dość”. Bo naprawdę mam. I powtórzyć – o ironio – słowa piosenki, której nie cierpię „Ja wysiadam”. A potem, poczuć łzy na policzkach. Pomyśleć, że o to właśnie chodzi. Żeby czuć, żeby się szarpać, bać się, śmiać się, burzyć i budować na nowo. I czasami mieć dość. I znaleźć miejsce, gdzie będzie można się zaszyć i spojrzeć w niebo ze uspokojoną głową. Takiego miejsca też wam życzę, z którego dostrzeżecie, co to w tym popieprzonym, ale jedynym życiu jakie mamy, chodzi naprawdę.