Zimno. Ciemno. Mgliście. Dziesiątki kartkówek, sprawdzianów i testów Starszaków, turniej gam pełen niepowodzeń, popisy w niedalekiej przyszłości, smutek, wkurw, kolejki do lekarzy i wykorzystane limity NFZ do końca roku, słowem – fucktober.
Wtem!
Spotykam Magdę. Zauroczoną, rozświetloną, uśmiechniętą łagodnie, tak inną od mijanych na co dzień ludzi. I Ona mi mówi, że to dlatego, że to Jej czas, Jej pora roku, Jej miesiące.
– Naucz mnie – proszę – jak nie polubić, to chociaż zaakceptować ten cholerny mordor zza okna.
W zasadzie każdy jej argument mogłam obalić swoim, przemyślanym przez lata, wypielęgnowanym głęboką nienawiścią, wypolerowanym nabytym pesymizmem, ozdobionym paskudnym charakterem i przystrojonym peemesem. Że zapach liści (chyba psich gówien). Że piękne pejzaże (chyba w kalendarzu z biedronki). Że ludzie są bliżej (chyba kaloryfera). I tak dalej.
A następnie rozszczelniłam te dwie szare komórki dryfujące w mym niewąskim łbie i pomyślałam, że wóz albo przewóz. Albo w istocie pogodzę się z jesienią, albo przez osiem miesięcy w roku (sierpień zwiastuje już klęskę) będę ubolewać, lamentować, narzekać, psuć humor sobie i, niczym wrzód na dupie, stanę się tematem tabu dla wszystkich wokół, którego ani wycisnąć, ani zaakceptować, a już na pewno nie polubić.
I po co mi to.
Zaczęłam słuchać Magdy bez waty w uszach i kontrargumentów w rękawie. Też lubię herbatę z cytryną. Też uwielbiam czytać pod kocem. Uwielbiam śliwki. I zapach cytrusów. I świeczki tu i ówdzie. Spokojny jazz sączący się w tle. Ciepłe swetry z przydługimi rękawami. Gry planszowe na środku dywanu. I góry jesienią są najcudowniejsze. Da się? Można!
I gdy już słońce zaczęło mi rozświetlać czarnych myśli krajobrazy, Melon dostał gorączki i wszystko trafił szlag!