Wyjątkowy literacki portret jednego z największych malarzy dwudziestego wieku. Cape Cod, 1950 rok. Dziesięcioletni Michael spędza lato ze swoim rówieśnikiem Richiem i jego rodziną. Kiedy pozostawieni sami sobie chłopcy poznają mieszkające w pobliżu małżeństwo artystów, Jo i Edwarda Hopperów, rodzi się między nimi niezwykła przyjaźń. Ona jest porywcza, obsesyjnie zazdrosna o męża. On, zamknięty w sobie, borykający się z kłopotami zdrowotnymi, sfrustrowany brakiem weny twórczej, zadurza się w pięknej Katherine, ciotce Richiego, której pozostało niewiele życia. To zauroczenie staje się również udziałem Michaela.
Wąski pas lądu to przejmująca opowieść o samotności i smutku, a także wizja „amerykańskiego snu” w świecie po drugiej wojny światowej. Jest to zarazem literacki portret jednego z największych malarzy dwudziestego wieku i poruszające studium jego małżeństwa. Powieść została uhonorowana w 2020 roku prestiżową Walter Scott Prize.
Fragment książki „Wąski pas lądu”, Wydawnictwo Prószyński
Co roku wydaje się, że jest coraz trudniej, musi włożyć w to więcej wysiłku na miarę wchodzenia pod górę z plecakiem kamieni, a za każdym razem jest tych kamieni o kilka więcej. Jeździ po znanych drogach, przecina małe i schludne miasteczka, pokonuje odcinki, które je ze sobą łączą.
W lusterku widzi wzgórza nagie i te gęsto porośnięte sosnowymi lasami, które pojawiają się i znikają, długie płowe trawy falują mu na pożegnanie. Albo widzi ciemne ogony kotów machające nad znikającymi stawami. Próbuje na równinie i na wzgórzach, od strony oceanu i od zatoki. Staje za turystami i usiłuje patrzeć na to wszystko ich oczami. Staje sam i przygląda się zmierzchowi zapadającemu nad portem Pamet. Nie widzi nic, czego by już wcześniej nie widział. I też niczego nie odczuwa, chyba że bliżej niesprecyzowane doznanie w trzewiach.
Natrafia na sceny, które już sobie pobrał, poskręcał, ułożył, sprzedał. Sceny, które kiedyś przyspieszały obieg krwi, powodowały, że ręka poci mu się tak bardzo, że nie jest w stanie utrzymać pędzla. Teraz przejeżdża obok, a one nic dla niego nie znaczą. Jest wilkiem, który kiedyś zwykł wypatrywać swoich ofiar w biurze, a teraz mija dział sekretarek, nawet się za nimi nie oglądając. Jasne, zdarzają się różne momenty. Momenty nadziei, kiedy wjeżdża do miasteczka, zapuszcza się w boczne uliczki czy spogląda ponownie na sklep spożywczy, bo może poprzednim razem, albo jeszcze poprzednim, coś przeoczył. Musi tu przecież coś być. Zatrzymuje się, wysiada i chwilę spaceruje, czasem wysiada i spaceruje długo. Mierzy wzrokiem witrynę sklepu, budę, ganek domu, próbuje sobie wyobrazić, jak przyjmują czy odrzucają światło. Przechodzi na drugą stronę ulicy, żeby sprawdzić, gdzie ukrywa cień.
O zmierzchu już nie jest taki wybredny, wtedy prawie wszystko się nada. Front stodoły czy nieoczekiwany szczyt dachu wystający spomiędzy drzew wystarczą, by go zwabić na jakąś starą nieutwardzoną drogę. Koła walczą z nieprzyjazną nawierzchnią, żywopłoty chwytają w swoje szpony boki samochodu, a jego ogarnia nagłe uczucie, że być może to jest to, to może być – nie, na pewno to, i wtedy… Wtedy przekonuje się, że mimo wszystko nic tam nie ma.
Z nastaniem nocy jedzie wyboistą piaszczystą drogą dla wozów końskich, prowadzącą do domu. W świetle reflektorów nocne owady wykonują swój taniec pogardy. Dom rzuca blask ze wzgórza. W podświetlonym lampą oknie pojawia się mała niespokojna głowa żony. Bez pośpiechu kładzie samochód spać, powoli zamyka drzwi garażu i wykonuje ostatnich kilka kroków po schodach do domu, oto myśliwy wraca do obozowiska z pustymi rękoma i pustym umysłem.
Żona, kiedy jest z nim, zawsze coś potrafi powiedzieć.
– Nie czujesz się dumny? – pyta.
– Nieszczególnie.
– Będzie już na zawsze wisiał na ścianie, na dole widnieje twój podpis, coś, co stworzyłeś,
czego nikt inny nie umiałby stworzyć. I nie jesteś z tego powodu… Jak to możliwe?
– Może dlatego, że inaczej postrzegam różne rzeczy niż ty.
– Nie kochasz tego? Dobrze więc, że nie mieliśmy dzieci, skoro tworzysz coś, a potem tego nie kochasz.
– Co masz na myśli, mówiąc „tego”?
– No wiesz, stodoły, gospodarstwa, domu, tego, co zostało uwiecznione.
– No to chyba nie kocham.
Nie mówi jej, że gdy znajdzie to coś, wtedy owszem, towarzyszy mu to uczucie. Wtedy, kiedy nosi to w głowie i spokojnie czeka, aż nabierze kształtu. Kiedy nieśmiało spogląda na wykonane szkice i czuje w sobie to pragnienie. Gdy jest w jego głowie, wyłaniając się z półmroku. Tak, wtedy to faktycznie jest miłość. Dużo silniejsza niż ta, którą kiedykolwiek odczuwał do niej albo jakiejkolwiek innej kobiety. Ona lubi z nim jeździć, kiedy zaczyna poszukiwania, o ile nie trwają one w nieskończoność. Nazywa to „asystą przy poczęciu”. Lubi też rozmawiać w samochodzie, siedzieć obok niego, zadawać pytania. Sama lubi na nie odpowiadać. Będzie wpatrywać się w niego i naciskać, aż coś znajdzie, i dlatego przeważnie stara się spełnić jej oczekiwania.
– Przypuszczam, że jeśli kocham, to ideę – mówi on. – Wiesz, kiedy jest u mnie w głowie, nabiera kształtu. Ale wtedy…
– Co? Co wtedy? Powiedz mi, co?
– Kiedy już zaczyna nabierać… To znaczy, kiedy jest już tego więcej na płótnie niż w mojej głowie, jakoś zawsze tak się dzieje, że w sumie wychodzi mniej, niż się spodziewałem. Im dłużej to robię, tym bardziej to zabijam. I wtedy widzę już jedynie… rozkład, chyba tak bym to nazwał.
– Rozkład?
– Jak ta idea gnije.
Ona wierci się na swoim siedzeniu, jej koński ogon podskakuje z irytacją.
– Przecież to niedorzeczne! W życiu nie słyszałam takiego… No nie! Nie pozwolę ci tego mówić. Po prostu nie pozwolę.
Kiedy tak się zachowuje, przypomina sobie, że ją kocha.
Rano żona wychodzi z nim na zewnątrz i prowadzi go wokół domu.
– Rozejrzyj się tylko – mówi. – Wszystko, co wokół widzisz, to piękno.
– Ale nie mój typ piękna.
Wieczorem też to robi. Teraz pokazuje mu poświatę schyłku lata na ziemi wszędzie wokół, zachód, który roztapia się niczym barwna żarówka w morzu, morze przypominające zgniecione aluminium.
On kręci głową.
– Nic – mówi do niej. – Nic, nic, i jeszcze raz nic.
Wracają razem do domu, szykują kolację i siedzą w milczeniu, które w jego odczuciu jest towarzyską ciszą – radio cicho gra, słychać odgłos przewracanych przez niego kartek.
Ona delikatnie dzierga swój chodniczek. Nie można powiedzieć, że chodzą koło siebie na paluszkach i absolutnie nie siedzą jak na szpilkach, ale oboje starają się bardzo, by nie zaburzyć tego spokoju, by trwał maksymalnie długo.
We wtorkowy wieczór, kiedy wrócili z Orleans, powiedział do niej:
– Nie mogę pracować, kiedy wokół jest tyle zajadłości. Nie zniosę kolejnej bójki.
– Ty nie możesz? Ty? Jesteś tu sam? A ja? Co ze mną? Ja też jestem artystką, gdybyś
zapomniał. Całe lato przez te kłótnie nie mogłam wziąć do ręki pędzla i…
– Te wszystkie krzyki, oskarżenia, prowokacje. Po prostu nie mogę.
– Mnie to też boli.
– Domyślam się, że na pewno.
– Nie, mnie boli bardziej! – krzyknęła i oparłszy się plecami o ścianę, osunęła się po chwili na podłogę, po czym objęła dłońmi głowę. – Po tych wszystkich latach to takie odrażające, że w ogóle nie zwracasz na mnie uwagi, i moje serce uschło z samotności. Dlatego moje obrazy rodzą się martwe i dlatego nie jestem w stanie stworzyć żadnego.
Kiedy tak mówi, już nie pamięta, w jaki sposób ani dlaczego kiedykolwiek ją kochał. Ale przecież wie, jak trudne i dla niej są te jego posępne chwile milczenia, to, jak bardzo pragnie uznania, którego nigdy nie dostanie. Kiedyś nazywała to uznaniem „autonomicznego prawa”, ale on przypuszcza, że dzisiaj zadowoliłaby się jakimkolwiek uznaniem.
Prędzej czy później to wszystko znowu się nagromadzi – rozczarowania, wzajemne oskarżenia, obwinianie. Nagromadzi się i wybuchnie. To tak, jakby nosiła w środku skrzynkę z wężami, które syczą, by je wypuszczono, wystarczy, że ktoś nachyli się i otworzy. Tymczasem jednak w ten spokojny wieczór na zewnątrz rozciąga się morze, rozchodzi się uspokajający zapach nafty, światło lampy.
Czeka, przyglądając się jej nieruchomej nachylonej głowie, pod którą poruszają się zwinne palce.
– Chciałabyś, żebym ci poczytał? – odzywa się w końcu.
Podnosi wzrok, w kąciku jej oka błyszczy łza.
– Żałuję… – zaczyna.
On kiwa głową.
– Wiem, wiem… – mówi.