Mała wieś za Ostrołęką. Kilkanaście domów, krajobraz popegeerowski. Pola, lasy, kilka przystanków – widmo. Jeden sklep spożywczy, stara remiza, kilka zabudowań, które popadają w ruinę. Cisza i spokój. Tu urodziła się Ola, jako najstarsza z czwórki rodzeństwa. Prócz niej, w domu były jeszcze dwie siostry i brat – oczko w głowie rodziców. Tata i mama pracowali całe życie na gospodarstwie. Porządna rodzina, żadnej patologii, biedy też u nich nie było. Co niedziela do kościoła, potem obiad podany na białym obrusie i koniecznie domowe ciasto. Żeby wiedzieli, że Olka im taki numer wykręci, że trzeba się będzie za nią wstydzić przed całą wsią… inaczej by z nią rozmawiali. Nikt by jej nie popuścił. Kto to widział, żeby z zakonu do miasta uciec, studia skończyć, a jeszcze – co najgorsze – z chłopem bez ślubu pod jednym dachem zamieszkać?
Dzieciństwo przecież miała dobre. Nie mogła się skarżyć. Do szkoły Ola chodziła do sąsiedniej wsi, tam poznała swoją najlepszą przyjaciółkę. Razem się zakochały, beznadziejnie zresztą, w tym nauczycielu, co do nich z miasteczka na angielski przyjeżdżał. Angielskiego się nauczyła najlepiej w szkole. Z tej miłości.
Jak widzieli Oli przyszłość jej rodzice? Za mąż, jak najszybciej, potem dzieci, a nawet jakby się już zdarzyło z brzuchem do ołtarza, to też nie szkodzi. Byle gdzieś niedaleko osiadła, bo jako najstarsza miała gospodarstwo, po ich śmierci, odziedziczyć. Hektary można połączyć, gospodarsto powiększyć. Żeby cała praca, całe życie na marne nie poszło.
Tylko, że ona zawsze była „inna”. Lubiła książki, lubiła się uczyć. Nic z tym nie mogli zrobić. Kiedy żyła babcia, miała jeszcze w niej wsparcie. To babcia mówiła: „ucz się, wyjedź stąd, ty tu dziecko szczęścia nie zaznasz, ty jeszcze na studia pójdziesz”. A tata powtarzał, że po jego trupie takie herezje i wykręcał żarówki, żeby Olka nie mogła wieczorem czytać. Poradziła sobie. Za pieniądze, które dostała od babci, kupiła po kryjomu latarkę i czytała pod kołdrą. Siostry, z którymi dzieliła pokój, zazwyczaj już spały. Raz tylko młodsza poskarżyła się ojcu na Olkę, że po nocach świeci i spać nie daje. Piekło się rozpętało. Awantura była, że pościel spali, że cały dom z dymem pójdzie. Musiała latarkę oddać. Ale czytanie „przewalczyła”. Tak długo chodziła za ojcem, tak długo prosiła, aż oddał. Wściekł się, ale oddał.
Nie, rodzice nigdy jej nie bili. Oni tylko… narzucali jej swoje zdanie. Całe dzieciństwo przeżyła pod ich dyktando. Równo dyktowali, głośno, wyraźnie, tylko… jej nic dobrze nie szło z tego, co powinna umieć. Nie szło jej gotowanie, a sprzątając wędrowała gdzieś daleko w świat wyobraźni. Przy zwierzętach nie umiała opanować emocji, w pole nie ciągnęło jej w ogóle. Chyba, że na łąkę. I nad rzeką. Tam pisała opowiadania, piękne. Pani w szkole chwaliła Olę. Że tyle zna ładnych słów, że umie ich używać. Mama była nawet chwilę dumna, ale ojciec zarządził, żeby lepiej się do matematyki przyłożyła, niech się nauczyć dobrze pieniądze liczyć. Z polskiego to wystarczy, że umie czytać, głupia nie jest.
Pierwszy raz zbuntowała się, kiedy potajemnie złożyła papiery do liceum, a nie do technikum gastronomicznego jak chcieli rodzice. – „Zawód masz mieć, a nie o studiach myśleć! U nas w rodzinie studentów nie było i wyszliśmy na ludzi” – krzyczał ojciec. Ale ona się uparła, jak z tą latarką. Pójdzie do liceum i koniec. Skąd w niej tyle zaciętości? Nie potrafili tego zrozumieć. Przecież to dobre dziecko, posłuszne było. Że dwie lewe ręce do gospodarstwa, to inna sprawa. Ale łagodna dotąd dziewczyna, uparła się i nie było rady. Wymusili na niej tylko jedno – po liceum ma się „uspokoić”, wyjść za mąż. Albo – nowicjat. Może w zakonie wybiją jej z głowy te romantyczne bzdury, to całe pisanie, te studia i miasto.
Ola zgodziła się, na „odczep się”. Pomyślała, że jakoś to będzie. Że dopnie swego, a do zakonu na pewno nie pójdzie. Za mąż tym bardziej. Za kogo? Chłopaka nie miała, w sercu ciągle jeszcze tliło się platoniczne uczucie do anglisty z podstawówki. W szkole szło jej świetnie – z polskiego, historii, z języków. Gorzej z przedmiotów ścisłych, ale tragedii nigdy nie było.
Skończyła liceum, maturę z polskiego napisała jako jedna z najlepszych. Ojciec postanowił – koniec tych wygłupów. Kandydatów na męża zabrakło, Olka pójdzie do sióstr. Tam się uspokoi, przyda się na coś, znajdzie swoje miejsce. A raczej, ktoś jej powie, gdzie ono jest. Nie będzie sobie sama decydować o własnym życiu, bo tylko głupot narobi. Gotować się wreszcie nauczy. Ola w płacz. Nie pójdzie. Za dużo się dowiedziała, o życiu, o świecie. Chce na studia. Z domu ucieknie, zabije się, potnie. Ojciec zamknął ją na strychu, na klucz. Niech siedzi, póki rozum jej nie wróci, a nie będzie się cięła. Wrócił.
Złamała się. Przestraszyła. Jak miała z nim walczyć? Babcia umarła, znikad wsparcia. W domu wszyscy pod dyktando ojca. Poszła za kratę, do klasztoru. Zawsze była wierząca, Rodzice szczęśliwi. Nigdy nie zapomni tych łez szczęścia w oczach taty, kiedy odwoził ją do sióstr na rozmowę. Na pytania odpowiadała jak maszyna, ale posłusznie, spokojnie. Ten jej spokój spodobał się siostrom. Uznano, że będzie się nadawała. W domu zapanował spokój. Ola miała w głowie totalną pustkę. Jej przyjaciółka wyjechała do miasta, szła na studia. Teraz miały stracić kontakt. Rozpacz z powodu utraty przyjaciółki mieszała się z lękiem o przyszłość. Poddała się lękowi. Przegrała tę bitwę.
W nowicjacie wytrzymała cztery miesiące. Cztery, długie, nieznośne miesiące, podczas których dowiedziała się, że właściwie jest nikim, a jej zdanie, jej pogląd na świat, na życie, na wiarę nikogo nie obchodzi. Bo jej zadaniem jest nie myśleć, tylko służyć innym.
Do dziś śni jej się, jak siostra przełożona wyjmuje z jej torby Dzienniki Anny Frank, a potem wyrywa z książki kartka po kartce, patrząc jej się surowo i ironicznie prosto w oczy. Od tego dnia wiedziała już na pewno, że to jest miejsce, w którym może tylko zwariować. Że się tu nie odnajdzie nigdy. I to dało jej siłę. Niezwykłą siłę. Ten bunt i jeszcze – paradoksalnie – wiara w Boga. Bo jej Bóg był inny niż ten zakonny. Jej Bóg ją kochał i chciał, by była szczęśliwa. Uknuła plan, przez kilka tygodni udawała pokorę. Pewnego dnia po prostu wyszła i nie wróciła. Uciekła. Wiedziała, że w domu nie ma czego szukać. Pojechała do miasta, w tych ciuchach nowicjuszki. Pomogła jej przyjaciółka, zorganizowała ubranie, dała dach nad głową, pomogła znaleźć pracę. Do domu Ola dała tylko znak, że żyje, że mieszka w mieście. Ojciec powiedział wyraźnie: w domu nie ma już czego szukać.
Minęło siedem lat. Ola jest szczęśliwa. Oddycha. Skończyła studia, polonistykę. Uczy w szkole, co było jej marzeniem. Pisze też artykuły do portalu internetowego i opowiadania, do szuflady. Zakochała się, mieszka z narzeczonym. Na razie nie planują ślubu, ale to dobra miłość, jasna. Pełna szacunku.
Czasem Ola chciałaby odwiedzić rodzinny dom. Ale tam jej już nie chcą. Wyrzekli się jej. Ojciec wie, że Olka mieszka jak bezwstydnica z mężczyzną. To, że skończyła studia jeszcze by jej wybaczył. Ale, że uciekła z zakonu i żyje z chłopakiem bez ślubu – nigdy. Powiedział raz nawet, że bardziej by się śmierci spodziewał niż „tego”.
Piotrek, najmłodszy z rodzeństwa – idzie na księdza. Siostry – Ala i Kaśka wyszły za mąż. Ola podejrzewa, że Kaśka nie jest szczęśliwa w małżeństwie. Właśnie urodziła drugie dziecko, jest zmęczona, opuchnięta, a Waldek (mąż) trzeci tydzień opija pępkowe. Ola wie o tym od Alki, bo z nią, po kryjomu, utrzymuje kontakt. Co z tego, że Waldek ma hektary, że dom zbudował, jak do bitki się bierze? Ola martwi się o siostrę. I tęskni. Za rodzeństwem, za wsią. Za rodzicami też. Tylko, że wie, rozumie – oni jej nie wybaczą. Więc musi iść dalej tą swoją drogą. Dobrze, że jest ktoś, kto ją rozumie. I kocha taką, jaka jest naprawdę.
Ola jest silna, jak nigdy wcześniej. Zawalczyła o siebie, o swoje szczęście, o przyszłość. Ta walka ją zbudowała, stworzyła. Bo nic już człowieka nie złamie, jeśli odwrócili się od niego rodzice. Nic już nie będzie gorsze, trudniejsze. Nic tak nie zahartuje „na życie”.