Bardzo często spotykam kobiety, które mówią mi „nie mogę”. Nie mogę wyjechać. Nie mogę odejść. Nie mogę czegoś zmienić. W najprostszych sprawach też nie mogę. Zapisać się na fitness. Szkolenie w weekend. Kupić sobie kwiaty. Albo perfumy.
Między „mogę” a „nie mogę” wkrada się szereg argumentów (część racjonalnych i zrozumiałych oczywiście). Bo dzieci. Bo czas. Bo praca. Bo on. Wszystko jest ważniejsze niż ja.
Kiedy przez długi czas niczego nie mogą, frustracja zamienia je w kogoś innego. Spotykam te kobiety także w terapii. Nazywam je – smoczyce. To taki stan, że mogę wszystko. Smoczyca zieje ogniem, gdy czegokolwiek się jej zabrania. Nie ma ochoty na żaden, „pierd*” kompromis. Jest zmęczona ciągłymi ustępstwami, jest zła. Zła na innych, choć powinna być zła na siebie. Mówi, że zabrano jej przestrzeń. Czas, który minął, stracony głupio. Kobiecość podupadła. Na słowo „seks” wykrzywia usta w grymasie. Raczej paszczę smoczą, która nienawidzi wszystkiego, co przypomina jej, że niczego nie mogła.
Mam wrażenie, że jesteśmy dziś kobietami skrajnymi. Zawieszone między dwoma stanami: albo nie możemy nic albo możemy wszystko. Z jednego przechodzimy w drugie- obudzone miłością albo kryzysem albo dwoma w jednym. Nie zachowując na co dzień równowagi w oddawaniu (specjalnie używam słowa „oddawać” zamiast „dawać”), nie jesteśmy potem w stanie tworzyć związków ziejąc ogniem bezkompromisowości.
Kiedy oddajemy?
- Gdy zamieniamy się w samotne matki, mimo iż ojciec jest, żyje i ma się dobrze. Gdy to my ogarniamy przedszkole, szkołę, lekcje, zajęcia dodatkowe, transport i żarcie. Oddajemy co najmniej 30 procent czasu, który należy do nas, a wyręcza jego.
- Gdy mamy na koncie zero albo minus jeden, a on nie wiadomo ile, ale zawsze więcej. Gdy jakoś tak się dzieje, że zakupy są z naszej kieszeni, drobne zachcianki dzieci i te większe, opłaty w szkole, tygodniówka, ubrania i skafandry na zimę. Bo kto by to liczył? A potem głupio poprosić „Kochany, daj mi na fryzjera”
- A więc oddajemy fryzjera albo manicure, kosmetyczkę, droższy krem i fajną torebkę. Ale syn ma nowe air max’y a córka trampki na wypasie. Wszyscy mają wszystko, a ona nic. Dzwonimy czasami do rodziców (jeśli żyją) i pożyczamy po cichu do pierwszego. Bo głupio powiedzieć staremu, że jakoś się ta kasa rozeszła, prawda? Mimo, że same nic z tego nie mamy.
- Oddajemy za każdym razem, gdy nie starczy makaronu, sałaty, lepszych część kurczaka – przecież my nigdy nie jesteśmy głodne, dieta, dieta, dieta. Przecież skubałyśmy przy gotowaniu „Naprawdę bierz to udko, kochany, ja dokończę ziemniaki, są pyszne”. A potem to udko śni nam się po nocach. W restauracji jest najśmieszniej, gdy nie zamawiamy nic, bo przecież dzieci nie dojedzą albo on coś zostawi. I zbieramy potem resztki z ich talerzy, choć coraz mniej tego, bo syn kończy 15 lat i je jak stary. Więc tylko odpieramy jego zdziwienie w domu potem „Robisz sobie kanapkę po takim obiedzie? Ja pękam”. No właśnie, on pęka z przejedzenia, a my ze złości.
- Oddajemy przyjaźnie, których nie mamy czasu pielęgnować. „Pojedziesz z nami do Krakowa?”. „Nie dam rady, kochane, młody ma klasówki cały przyszły tydzień”. „Aha”. Potem już nie musisz odpowiadać na pytania, bo przestają się pojawiać. Zawsze jest coś ważniejszego, prawda?
- Oddajemy książki, filmy, teatr. Coraz trudniej rozmawiać z tymi, co nie oddają. „Czytałaś nowego Houellebecq’a?”. „Hmm? Że co?”. „W Polonii coraz więcej nowych spektaklów”. „To ten teatr na Placu Konstytucji?”. Nie czytamy, nie bywamy, ewentualnie Kubusia Puchatka lub Dzieci z Bullerbyn, zasypiając razem z dzieckiem nad książką.
- Oddajemy swoje ciało. Coraz mniej z nim kontaktu. Starzeje się, wiotczeje, smutnieje. Nie ma czasu na ruch, na zdrowe jedzenie, na seks. Coraz częściej przemykamy w ręczniku spod prysznica, by nie zahaczyć o lustro. Wiosną składamy obietnice bez pokrycia. A ciało jest takie wdzięczne, gdy o nie dbamy. Odwzajemnia się po stokroć. Czasami mijamy biegających ludzi, jadąc autem. Otwieramy okno, by złapać trochę świeżego powietrza.
- Oddajemy swoje możliwości. Na wielu polach. Rezygnujemy ze szkoleń, wyjazdów, ambicji. to wszystko wymagałoby powiedzenie sobie „mogę”. Pomyśl, ile jest w tobie talentów, które leżą odłogiem? Lubiłaś malować, pisać, grać, prowadzić grupy, organizować, uczyć się języków? Realizujesz to? Rozwijasz pasje? Czy jak ten świstak zawijasz je w sreberka?
- Oddajemy marzenia. Są jak lody z bitą śmietaną, których nigdy nie wolno nam jeść. Są luksusem. Pakietem ekstra. Czymś, co zawsze można odłożyć na bok i zaczeka. Śmieszne, bo marzenia poddają się zmianom jak my, ludzie. Stają się nieaktualne. Przemijają. Pojawiają się potem w opowieściach starszych „Marzyłam kiedyś o tym, by jeździć konno. Nie udało się”.
Wiele oddanych spraw staje się potem elementem opowieści o straconych szansach. Albo też imperatywem do przemiany w smoczycę, która za późno zrozumiała, że może. Nie ma nic złego w przemianie, ale natura ludzka nie lubi ekstremów. Takie kobiety cierpią w samotności, nie rozumiejąc dlaczego życie „na wolności” jest takie trudne”. Przecież miało być pięknie. „Mogę” miało otworzyć im drzwi do innego świata. Zbyt długie czekanie na swoje „mogę” zamienia nas niestety w kogoś, kto mogąc wszystko – niczego już nie chce. Smoczyce są pełne złości, pustki i smutku.
Piszę o tym, bo wierzę, że nie jest trudno zamienić swoje „nie mogę” w „mogę”. Ograniczenia są w naszych głowach. To, że oddajesz – jest zawsze twoją decyzją. Mówienie o tym, jak świat jest niesprawiedliwy to tylko mechanizm psychologiczny, który pozwala ci żyć i to znosić. Świat rozdaje tym, którzy wyciągają do niego ręce. Oczekują. Ba, żądają. Świat omija tych, których w kolejce po marzenia nie ma.