Mówią o nich „naznaczeni”. Ślady swojej bezsilności, walki z lękami, z brakiem akceptacji zostawiają wszędzie. Na udach, na rękach, na brzuchu. Nie tylko się okaleczają i podcinają żyły, ale też biją, aż do pojawienia się krwiaków. Krzywdzą się, żeby bólem fizycznym zagłuszyć ten gorszy, psychiczny, który atakuje dusze. Tną się, żeby choć na moment uciec od rzeczywistości, która ich przerasta i z którą sobie kompletnie nie radzą.
– Marysia zaczęła sobie „radzić” z tym, czego nie potrafiła powiedzieć głośno, ponad rok temu. W drugiej klasie gimnazjum. Uczyła się świetnie, nie sprawiała kłopotów, udzielała charytatywnie, była bardzo cicha. Zbyt cicha, jak się okazało, bo wszystko tłumiła w sobie. I dusiła w środku do tego stopnia, że fizycznie nie mogła oddychać. Więc znalazła sobie sposób i zaczęła się ciąć. Wszędzie i wszystkim, bo te dzieciaki rzadko używają żyletek. Cięła się nożem, nożyczkami, połamaną płytą CD, ostrzem wyciągniętym ze szkolnej temperówki. Nic nie zauważyłam na początku, bo robiła to w mało widocznych miejscach, np. na podbrzuszu. Ręce zakrywała ubraniami lub dużą ilością bransoletek, a kiedy zdarzyło jej się pociąć uda nosiła dłuższe spodenki. Wydało się przypadkiem, gdy zemdlała i trafiła na pogotowie. Zawołał nas lekarz, pokazał blizny. Wie pani, co czuje matka, gdy widzi poranione ciało swojego ukochanego dziecka i wie, że ono samo sobie to zrobiło? Koszmar. Skierowano nas do psychiatry i poradni psychologicznej. Początkowo nawet pomogło, ale nikt nie mógł ustalić jednoznacznej przyczyny. W domu było wszystko w porządku, nie rozwodziliśmy się z mężem, nawet nie kłóciliśmy. Na wszystko starczało, nie było chorób i innych większych problemów. Doszło do tego, że spaliśmy z mężem na zmianę, żeby w nocy kontrolować, czy córka nic sobie nie robi. Tym bardziej, że zdarzały się szycia, zakładanie szwów, bo rany były głębokie. Pomału wyszło, że to przez szkołę, przez grupę kolegów, którzy się z niej naśmiewali, zaczepiali, obrażali. Nikomu nie mówiła, wstydziła się a potem myślała, że odpuszczą. I przez kilka miesięcy był względny spokój, nie zauważałam nowych śladów, nawet zaczęliśmy spać jak kiedyś. Aż nastąpił nawrót. Mam pretensje, bo jak ich nie mieć…? Do szkoły, że nie zareagowali odpowiednio, zbyli temat. Do psychologa, że nie odesłał nas gdzie indziej, nie zasugerował szpitala czy innej pomocy. Do psychiatry, że zwlekał z przepisaniem leków. I do siebie, najwięcej żalu mamy do siebie, że nie zauważyliśmy, nie zdołaliśmy pomóc. I, że nie zdążyliśmy, kiedy pocięła się zbyt głęboko, ten ostatni raz.
Przeglądam adresy poradni psychologiczno-pedagogicznych, szukam szpitali psychiatrycznych dla dzieci i młodzieży, i pierwsze co zauważam, to zbyt mała liczba takich placówek. Na ponad 30 tysięczne miasto znajduję jedno takie miejsce, plus jeden taki szpital na całe województwo. Podobnie jest w większych miastach. Za mało kadry zajmującej się nastolatkami, z problemami podobnymi do tych, które miała Marysia. Dlaczego to robią? Co ich pcha do tak drastycznych posunięć i dlaczego, w skali tak ogromnego zagrożenia, jest tak mało pomocy dla tych młodych, zagubionych ludzi. Od znajomego terapeuty słyszę, że problem jest bardzo złożony, że zazwyczaj niepotrzebnie wrzucany do jednego worka z napisem : bunt, hormony i okres dojrzewania. Umawiam się więc na rozmowę z Przemkiem, czternastolatkiem zakwalifikowanym do leczenia w zamkniętym ośrodku.
– Wytykają nas palcami, mówią, że Emo jesteśmy (subkultura, charakteryzująca się m.in. okaleczeniami – przyp. autora), że jesteśmy nieprzystosowani. Mówili, że jestem rozpieszczony, bo ojciec ma dużą firmę, że pedał, bo książki lubię czytać i dlatego mi się w głowie poprzewracało. Nikt nas tak naprawdę nie pyta, o co nam właściwie chodzi. Od razu jest kwalifikacja, że albo w szkole coś albo w domu, ewentualnie problemy miłosne. Kiedy chodziłem wcześniej do pedagoga i takiej psycholog, to miałem wrażenie, że mnie nie bardzo słucha. Od razu narzucała mi kierunek problemu, ja to sobie tak nazwałem. Wypytywała o relacje rodziców i jedną ich kłótnię, o której wspomniałem, rozdmuchała do rangi patologii. A ja mam dobrych rodziców, normalnych, kłócą się czasem jak wszędzie i nie przez to się tnę. Podwija rękawy koszuli i odsłania nogawki spodni. To co tam widzę, jest jednym bolesnym krzykiem o ratunek, wołaniem, że dzieciak cierpi, że to co się z nim dzieje, pożera go od środka. – Mnie to po prostu wszystko przerosło, życie mnie przygniotło. Ktoś powie: „A co ten gówniarz bredzi, co on tam o życiu wie”. No mało wiem, i więcej chyba, już nie chce. Każdy z tych krwawych śladów jakie pani widzi, to moje mówienie o tym, że nie chcę tu być. Od nas się tylko wymaga, żąda, straszy niepewną przyszłością. Posyłają do szkół pięcioletnie dzieci i tłuką im do głów, że to nie drugi człowiek, a wykształcenie jest najważniejsze. A potem wracamy i patrzymy na swoich bezrobotnych rodziców, którzy też są przecież po studiach. Każą nam się przystosować do ogółu, do obowiązujących norm, a sami ich często nie przestrzegają. My nie jesteśmy nastolatkami, które beztrosko bujają się na trzepaku, tylko małymi dorosłymi, którzy już w wieku 10 lat boją się, o swoją przyszłość. Będę się ciął, bo tylko wtedy o tym wszystkim nie myślę. Wolę ból od żyletki, niż ten, spowodowany istnieniem. I tak przecież nikt mi nie pomoże, nie przekona, że można żyć inaczej.
Znajomy terapeuta mówi jeszcze, że takich przypadków będzie więcej, bo czasy nie zmieniają się na lepsze. Nastolatkowie czują ciągłą presje, są obserwowani, manipulowani. Dramat jest jeszcze większy, kiedy odkrywają, że są innej orientacji seksualnej, mają inne zainteresowania niż rówieśnicy. Wtedy ich strach przed odrzuceniem, przed brakiem zrozumienia się pogłębia. I dodaje, że setki takich pacjentów, trafia do niego zbyt późno, już jako dorośli ludzie. Często po próbach samobójczych, z głęboką depresją, zespołem sanów lękowych. I bliznami. Tymi najgłębszymi, nie do zakrycia czy usunięcia. Bliznami w psychice.