Psychopaci to osoby ponadprzeciętnie charyzmatyczne. Są zabawni, elokwentni, bystrzy, pełni pociągającego uroku. Często opisuje się ich jako atrakcyjnych, uwodzicielskich, a ich pochlebstwa i pozorna empatia rozbrajają ludzi, pozwalając oczarować potencjalne ofiary. Psychopaci są doskonałymi rozmówcami, potrafią najbardziej niewiarygodną historię opowiedzieć w przekonujący, autentyczny sposób.
Fragment książki „Moja matka psychopatka. Dorastanie w cieniu potwora”, wyd. Znak Lieranova
Objaw psychopatii: Pozorny, powierzchowny urok
Psychopaci są ponadprzeciętnie charyzmatyczni, magnetyczni i uwodzicielscy. Problem z Matką polegał na tym, że gdybyście ją poznali, polubilibyście ją. Każdy ją lubił, przynajmniej na początku. Przebicie się przez maskę jej uroku osobistego zajmowało trochę czasu. Nosiła ją niczym zbroję, która była tak mocna, tak skuteczna, że sama myśl o tym, iż może nie być autentyczna, wydawała się absurdalna. Na osobach postronnych Matka robiła wrażenie kobiety godnej szacunku, szczodrej i odnoszącej sukcesy. Uczyła dzieci plastyki – prowadziła lekcje w szkołach i w naszym domu. Czasem gdy przychodzili do nas uczniowie, nasłuchiwałam, przyciskając ucho do drzwi, na tyle mocno, na ile wystarczało mi odwagi. Jej sposób mówienia do nich, uprzejmy i cierpliwy, był mi całkowicie obcy.
Wieczorami oceniała prace domowe uczniów, oglądała ich szkice i obrazy, wzdychając w fotelu z brązowej skóry. Czasem widziałam, że była pod wrażeniem. Nigdy nie wyrażała tego głośno, ale rozpoznawałam jej reakcję: gdy patrzyła na udaną pracę, lekko unosiła brwi. Kiedy coś jej się nie podobało, mówiła: „Spójrzcie na to!”, podnosząc obraz przedstawiający misę z owocami. „Co za gówno! Co ja tutaj robię, oceniając ten chłam? Na litość boską!”
Później ci uczniowie pojawiali się na kolejnej lekcji, a ona obejmowała ich, gdy wchodzili do korytarza, i mówiła: „Ten obraz to dobra robota!”, jakby naprawdę tak właśnie myślała. Zerkałam na nich przez barierki i zastanawiałam się, czy potrafili się zorientować, że nie mówiła serio, że poprzedniego wieczoru naśmiewała się z ich prac. Chyba nigdy to nie nastąpiło. Gdy godzinę później przyjeżdżali rodzice, by odebrać dzieci, byłam ciekawa, czy może oni coś wyczują. Ale również nie wyczuwali. Mówili: „Josephine, bardzo dziękujemy za twoją pracę z Annabelle, ona wprost nie może się doczekać tych cotygodniowych lekcji”, a Matka spuszczała wzrok, jakby się wstydziła, i odpowiadała delikatnym, fałszywie skromnym głosem: „Dajcie spokój, cała przyjemność po mojej stronie”.
Miała zwyczaj patrzenia prosto w oczy, przez co odnosiło się wrażenie, że w pełni cię rozumie – po prostu cię zna. Ale było jeszcze coś: gdy patrzyłaś w jej szeroko otwarte, szczere oczy, czułaś się, jakbyś ty też ją dobrze znała. Miała przepiękne oczy. Nie chodzi o kolor, niezwykły, stalowoszary, ale o to, że były bardzo ekspresyjne. Samym spojrzeniem sprawiała, że czułaś to, co chciała, żebyś czuła. Patrzyła na ciebie wzrokiem pełnym wyrzutu, entuzjazmu, powagi czy żalu, a ty czułaś to wszystko, jakby ktoś przywalił ci młotkiem w brzuch. To się działo jednak tylko czasami, gdy chciała, żebyś się tak czuła. W innych sytuacjach, gdy patrzyłam jej w oczy, niczego w nich nie widziałam, tylko czarną próżnię.
Matka potrafiła wejść do pomieszczenia i zaprzyjaźnić się z każdym. Ale nie tylko się zaprzyjaźnić – umiała każdego omotać. Gdy byłam dzieckiem, seryjnie nawiązywała bardzo bliskie, intensywne przyjaźnie. Nigdy nie trwały dłużej niż rok czy dwa – albo robiła coś tak bulwersującego, że druga strona przestawała się do niej odzywać, albo sama się odcinała, odrzucając te osoby i porzucając, jakby nigdy nie istniały. Jednocześnie miała dar błyskawicznego nawiązywania nici porozumienia. Jakby znała największe zmartwienia rozmówcy i była gotowa na wszystko, byle mu pomóc. Gdy słuchała, głaskała go po ramieniu, pocierała mu plecy, marszczyła czoło zatroskana. Wiedziała dokładnie, co powiedzieć, za które sznurki pociągnąć, jakich komplementów pragnie rozmówca, i zawsze spełniała oczekiwania. Ze mną też tak postępowała: obsypywała mnie pochwałami i prezentami, sprawiała, że czułam się wyjątkowa, aby chwilę później cofnąć wszystko. W sekundę potrafiła wyczuć słabość. Odsłoń czułe miejsce, okaż wrażliwość, a rozerwie cię na strzępy.
Jej głos był słodki, ale słowa ostre jak brzytwa. Uwielbiała czułe słówka. Bywałam jej „kochaniem”, „miłością”, „słodziutkim aniołkiem” albo „pieprzoną suką”, „głupią dziwką”, „smutną katastrofą z przeszłości”. Byłam jej „serduszkiem”, „kwiatuszkiem”, „miłością jej życia”, ale też „zdzirą”, „zbokiem”, „karaluchem czekającym na zgniecenie”. W jednym tygodniu była moją najlepszą przyjaciółką, uczyła mnie malować, czytała mi ulubione bajki, wydawała setki dolarów na sprzęt do pieczenia, żebyśmy mogły razem piec ciasta, w następnym nawet się do mnie nie odzywała. Chodziłam za nią po domu jak pies, błagałam, żeby mi powiedziała, co zrobiłam źle.
„Skoro nie wiesz – mówiła z gorzkim uśmiechem – to ja ci nie powiem”. Patrząc z boku, widać było, że miała w sobie coś, pewną lekkość. Przechodziła zwiewnie przez pokój, pozostawiając za sobą zapach perfum i śmiejąc się, z odchyloną do tyłu głową. Miała piękny śmiech i była tego świadoma. Gdy przebywała z innymi dorosłymi, zwłaszcza z mężczyznami, często się śmiała. Robiła wtedy coś takiego: odchylała głowę do tyłu, eksponując elegancką długą szyję, a później przykładała dłoń do gardła i przesuwała palce w dół, aż dotknęły dekoltu jej bluzki. Spuszczała wtedy wzrok, zakładała włosy za uszy, jakby się zawstydziła, po czym podnosiła wzrok i trzepocząc rzęsami, uśmiechała się do mężczyzny, który się na nią gapił. Czasem też wzdychała ciężko, rozchylając czerwone wargi.
Gdy byłam młoda, wydawało mi się, że rzuca w ten sposób urok. Ależ mężczyźni byli głupi, skoro śmiechem, spojrzeniem, muśnięciem szyi robiła z nich ofiary. Zabawne, że wydawało im się, iż są wyjątkowi. Tymczasem musieli być wyjątkowo prości, skoro nie byli w stanie przejrzeć gry Matki. Matka miała wtedy piękne włosy. Gęste, falowane, złote. Gdy pracowała, nosiła je zaplecione w warkocz, a po pracy rozpuszczone – spływały po jej plecach połyskującą kurtyną sprężyn. Zawsze zazdrościłam jej tych włosów. Głaskałam czule jej warkocz, przesuwając palcami po gładkich pasmach. „To mój wąż” – wykrzykiwałam, gładząc go, jakby był żywym stworzeniem. Odwracała się, chwytała koniec warkocza i uderzała nim w moją szyję. „W takim razie uważaj, żeby cię nie ukąsił!” – mówiła, a ja piszczałam, nerwowo się zaśmiewając.
Co wieczór szczotkowała włosy, aż strzelały. Była tak pełna życia, tak pulsująca energią, że wydawało mi się, iż ona też strzela, skwierczy i syczy, naładowana mocą, której nie była w stanie nigdy całkowicie zużyć. Przy niej czułam się szara i płaska, dwuwymiarowa, jakby rozgnieciona, wciśnięta w siebie niczym suszony kwiat.
Matka uwielbiała kwiaty – to jedna z niewielu naszych wspólnych cech, które mnie cieszą – i dom zawsze był nimi przepełniony. – Gdybyś była kwiatem, byłabyś naparstnicą – powiedziałam jej, gdy miałam dwanaście lat. Układała kwiaty w wazonie, miała zaraz zacząć malować martwą naturę. Podniosła wzrok zaskoczona, ale najwyraźniej zadowolona. – Dlaczego naparstnicą? – Bo są piękne, ekscytujące i egzotyczne – odparłam. Wiedziałam, jak bardzo była dumna z tego, że jest ekscytująca i egzotyczna. Jak przystało na Francuzkę, zupełnie inną niż my, sztywni, nudni Brytyjczycy. Była spontaniczna, zabawna, niezależna. – Są też trujące – powiedziała. A później się zaśmiała. – To dobre porównanie, kochanie. – A jakim kwiatem ja bym była? – zapytałam, zadowolona z tego, że spodobała jej się moja gra. Zastanawiała się, przechyliwszy głowę. Po chwili uśmiechnęła się. – Byłabyś mleczem. Ale dmuchawcem, nie żółtym kwiatem. – Dlaczego dmuchawcem? Z całą pewnością nie takim kwiatem pragnęłam być.
Podobały mi się piwonie: jaskrawe, piękne, może trochę rozmemłane, ale miękkie i delikatne w środku. – No cóż, są nudne, niezbyt ładne i kompletnie bez znaczenia. Możesz je zniszczyć jednym dmuchnięciem! – Spojrzała na mnie wielkimi, rozbawionymi oczami. – Oj, Olivio, żartuuuję! Nie bądź taka przewrażliwiona, tylko się z tobą droczę. Patrzyłam w jej szare oczy, żałując, że nie wiem, co naprawdę myśli. Przypominało to wpatrywanie się w powierzchnię ciemnego, mętnego jeziora – pragnęłam się dowiedzieć, co jest głębiej, bałam się jednak zamieszać i zmącić głębiny.
* * *
Matka wychowała się we Francji, ale kiedy miała siedemnaście lat, przeprowadziła się do Anglii. A raczej, jak zawsze powtarzała, została „wyrzucona z domu” przez rodziców, co, jak się później dowiedziałam, nie miało nic wspólnego z prawdą. Była to pierwsza z jej niezliczonych przeprowadzek – impulsywna i niecierpliwa, Matka pragnęła stymulacji jak narkoman prochów. Gdy byłam dzieckiem, przeprowadzaliśmy się, ot tak, z kraju do kraju: z Anglii na Martynikę, potem do Niemiec, do Monako. Zanim skończyłam szesnaście lat, miałam już za sobą życie w czterech krajach, chodzenie do ośmiu szkół i mieszkanie w dziewięciu domach. Nie mogła usiedzieć w miejscu i przesiedlała nas gdzie indziej.
„Nudzę się – mówiła. – Czas ruszyć w drogę. Muszę zacząć od nowa. W nowym, innym miejscu”. Wtedy jednak, gdy miała siedemnaście lat, przeprowadziła się do innego kraju, jak twierdziła, z miłości. Zakochała się w żonatym mężczyźnie i pojechała za nim do Anglii. Pozbycie się jej nie zajęło mu dużo czasu, choć trzeba przyznać, że walczyła: mówiła mi, dziwnie zblazowanym tonem, że przez pewien czas go śledziła. Wystawała przed jego domem, krzyczała do niego, gdy zaciągał zasłony i odmawiał wyjścia do niej. „Był przerażony – opowiadała ze śmiechem. – Naprawdę przerażony”. Nawet gdy byłam dzieckiem, dziwiłam się, że ją to bawiło.
A parę lat później, na imprezie, poznała mojego Ojca. Miała słabość do wysokich brunetów o łagodnym uśmiechu. Mówi się, że przeciwieństwa się przyciągają, i w wypadku moich rodziców okazało się to prawdą. Ojciec był introwertykiem. Już jako dziecko zadowalał się własnym towarzystwem i z przyjemnością przesiadywał samotnie w piaskownicy, podczas gdy trzech jego braci bawiło się w pobliżu. Był tak zamknięty w sobie, że bracia na zmianę go prowokowali, odliczając czas do jego reakcji. W końcu jego twarz czerwieniała, a malutkie paluszki zaciskały się w gniewne czerwone piąstki. Złość Clive’a jednak na tym się kończyła. Taka łagodność u chłopca wydaje się urocza. U mężczyzny nie jest już tak ujmująca.
Tamtej nocy, kiedy się poznali, Matka była duszą towarzystwa. Ojciec, jeśli kogoś zna, bywa rozmowny, ale zawsze był nieśmiały. Urzekło go, jak Matka sobie radzi. Nie znała zbyt wielu osób na tej imprezie, ale sprawiła, że znalazła się w centrum wszystkiego. Tam było jej miejsce. Jakby paliła się jasnym płomieniem, przyciągając swoim blaskiem blade ćmy. Była głośniejsza niż reszta, pełniejsza życia, zabawniejsza. Następnego wieczoru wprosiła się do mieszkania Clive’a, żeby ugotować mu kolację. „Nikt nie gotuje tak dobrze jak ja” – powiedziała i to wystarczyło, by usidlić Ojca. Jednak Clive nie był jedynym oczarowanym. Gdy po raz pierwszy przyprowadził Matkę do domu, żeby poznała jego rodzinę, bracia trącali go łokciem i mówili: „To się nazywa walka w wyższej kategorii wagowej! Clive, jak ci się udało ją zdobyć?”. Przyjaciele częściej zapraszali go na imprezy i spotkania towarzyskie. „Zabierzesz ze sobą Josephine, prawda?” – pytali, a mój Ojciec odczuwał dumę z tego, że jego partnerka jest tak atrakcyjna, zachwycony, że jego bliscy chcą z nią spędzać czas.
Gdy przyszłam na świat pięć lat później, było tak samo. Każdy, kto ją poznał, uważał, że jest świetną matką – taka atrakcyjna, rozmowna kobieta o melodyjnym, pięknym śmiechu. Czasami bywała milsza, niż oczekiwałam. Często bywała okrutniejsza, niż potrafiłam sobie wyobrazić. W jej zachowaniu brakowało stałości, jakiegokolwiek wzoru, który mogłabym prześledzić. Byłam zawsze spięta. Gdy stawała się dla mnie miła, miałam poczucie winy, pewność, że to ja jestem problemem. Czy mój brak zaufania nie był przejawem paranoi? Czy moje podejrzenia nie były wredne? Czy nie potrafiłam dostrzec, że mnie kochała?
Czasem gdy się odwróciłam, przyłapywałam ją na wpatrywaniu się we mnie, a wyraz jej twarzy wyprowadzał mnie z równowagi. Nie odwracała wzroku, kiedy na nią patrzyłam, nadal mi się przyglądała, jej oczy błyszczały, a wargi były zaciśnięte w cienką kreskę. Zdarzało się też, że widziałam, jak mi się przygląda z miną, która wyrażała coś, co można opisać tylko jako nienawiść – ten rodzaj nienawiści, który wykrzywia człowiekowi twarz i zaciska usta. Gdy zauważała, że na nią patrzę, podchodziła do mnie, kładła mi dłonie na policzkach, całowała w czoło i mówiła: „Moja kochana dziewczynka, tak bardzo cię kocham”.
Czy byłam dzieckiem chcianym? Czy mnie kochała? Czasem myślałam, że tak. W samochodzie miałyśmy kasetę, którą puszczałyśmy, zawsze gdy wybierałyśmy się w dłuższą podróż. Znam tę kasetę na pamięć, nawet teraz: każdą piosenkę, kolejność, w jakiej były nagrane, długość odstępów i odgłos przesuwania się taśmy między utworami. Gdy zaczynała się piosenka Eurythmics There Must Be an Angel (Playing with My Heart), Matka podkręcała głośność na cały regulator i głośno śpiewała, a z początkiem refrenu obracała się w moją stronę, uśmiechała, kładła rękę na moim kolanie i śpiewała do mnie. Jakby naprawdę wierzyła w te słowa, jakby to ona napisała je dla mnie i za każdym razem, gdy wymawiała angel (anioł), ściskała moją nogę.
Kochałam te chwile, ale zawsze się zastanawiałam, jak długo potrwają. Ile czasu będę aniołkiem, zanim znów stanę się tą suką? Jak długo będzie mnie kochać, zanim mnie znienawidzi? Chciałam wierzyć w śpiewane przez nią słowa, lecz wiedziałam, kim naprawdę jest. Tak to zawsze wyglądało: rzucała zanętę, sprawiała, że było mi dobrze, czułam się kochana, a później to odbierała. To była dla niej zabawa – bawiła się mną.
Gdy przebywałam w towarzystwie Matki, zawsze czułam gdzieś pod skórą strach. Najgorzej, gdy była czuła i uprzejma, bo wtedy mój żołądek zwijał się w supełek i miałam poczucie, że bez przerwy wstrzymuję oddech i czekam na jej przemianę. W aucie próbowałam udawać zrelaksowaną, ale widziałam, że spogląda na mnie w lusterku wstecznym, wwiercając się we mnie wzrokiem. Wzdrygałam się i zastanawiałam: czy sprawiam wrażenie niewdzięcznej? Czy jestem niewystarczająco szczęśliwa? Czy powinnam jej podziękować za to, że śpiewa do mnie te słowa? Nawet teraz, gdy słyszę „There Must Be an Angel”, wypełnia mnie niepokój. To piosenka, którą ludzie sobie
podśpiewują, i czasem, gdy jestem ze znajomymi, po prostu śpiewają te słowa, a ja uśmiecham się i wykręcam sobie palce. Zamykam oczy, opieram się wygodnie, jakby piosenka napawała mnie radością, ale pod powiekami znów jestem w tym aucie, a w żołądku podnosi się strach.
Słowa piosenki krążą w mojej głowie, przed oczami mam twarz Matki, serce mi wali, żołądek się skręca. Słyszę, jak śpiewa o rozkoszy, o tym, że nikt nigdy się tak nie czuł, że z pewnością jestem jej aniołem. A później widzę jej spojrzenie w lusterku wstecznym i poznaję prawdę: bawi się moim sercem.