Wpadła do mnie bez zapowiedzi, bo chyba podskórnie wyczuwa (od lat), jak bardzo tego nie lubię. Umościła się wygodnie na kanapie i głośno skomentowała fakt, że pracuję. W dzień. W domu. A nie w pracy, jak „normalni ludzie”. Wie doskonale, że mam dokładnie wyliczoną ilość czasu, którą muszę poświęcić na wywiązanie się z zawodowych obowiązków, by zdążyć ogarnąć „życie domowe” (odbiór dzieci z przedszkola, zakupy, obiad). Ale specjalnie jej to nie wzrusza. Moja ciocia. Całe życie sama i całe życie wszechwiedząca. Wszystko o wszystkich, ale najwięcej o miłości. I zdradach.
Jedno spojrzenie i już wie. „Jak ty wyglądasz? Na pewno się pokłóciliście. Zdradza cię, prawda? On od początku mi się nie podobał. Wiedziałam, że to nie jest facet dla ciebie”. Nic nie wiedziała, od początku była moim mężem zachwycona, ale chętnie się wypowie. Zawsze. Co jej szkodzi? Jest w tym wieku, że „jej wolno i ma prawo dzielić się ze mną swoim doświadczeniem, jako starsza kobieta z młodszą”. A że doświadczenia brak, to nie szkodzi. Liczą się dobre chęci.
Jak to możliwe, że ludzie, którzy o związkach i miłości mają najmniejsze pojęcie, tak chętnie wtrącają się w uczucia innych? Łączą ich w pary, rozwodzą, sugerują romans?… Jak to możliwe, że ci, którzy nie zaznali życia we dwoje, pod jednym dachem i w jednym łóżku, dzień w dzień, w zdrowiu i w chorobie, z taką łatwością feruję wyroki i oceniają decyzje innych?
Ciotka nigdy nie wyszła za mąż, chyba nawet z nikim się nigdy nie spotykała. Całą wiedzę o miłości czerpie z teorii, czyli… z ukochanych seriali. W nich znajduje rozwiązanie na problemy życiowe swojej starszej bratanicy, odpowiedź na pytanie „czy powinnam go rzucić”, zadane przez tę drugą, młodszą. Uważa też, że serialowe intrygi (zwłaszcza takie, podczas których jedna pani w podstępny sposób chce odebrać drugiej pani ukochanego mężczyznę), to „samo życie” i że tak się dzieje w każdym związku. Przykład? Tysiące razy słyszałam od niej, żebym nie zapraszała do domu przyjaciółek w weekend, gdy jesteśmy całą rodziną razem. „Nigdy nie wiadomo – mówiła – Facet to tylko facet, można go sobie okręcić wokół palca i tyle go zobaczysz. Kontrola to podstawa zaufania”.
Ciocia nie potrafi zrozumieć, że mężczyzna ma również wolną wolę, uczucia, o mózgu nie wspomnę. Nie potrafi uwierzyć, że jeśli się kogoś kocha i jest się z nim szczęśliwym, zdrada nie wchodzi w grę. Uważa, że osobą odpowiedzialną za małżeństwo czy związek jest kobieta. To ona do niego doprowadza i ona może go… rozbić.
Na studiach miałam koleżankę. Fajną, młodą dziewczynę, otwartą na ludzi i miłość, zaczytaną w psychologiczne powieści o miłości, namiętną fankę komedii romantycznych. Spragnioną uczucia. Ale jakoś tak jej się poukładało, że nigdy nie „była z nikim”. Nie zakochiwała się „od tak”, właściwie nie zakochiwała się wcale, choć bardzo tego pragnęła. Pewnego dnia, przyjaciółka przedstawiła jej swojego chłopaka. Moja koleżanka nie była zadowolona, jak zresztą za każdym razem, gdy ktoś z jej otoczenia odnajdywał swoją „połówkę”. Długo nie mogła pogodzić się ze związkiem przyjaciółki, długo szukała „dziury w całym”, starając się radzić jej jak być dobrą partnerką, choć sama nigdy nią nie była. Była jak cień dla tej relacji, chciała wiedzieć wszystko i sterować przyjaciółką. Przyjaźń się skończyła, związek przetrwał do dziś.
Mam znajomą. Przychodzę do niej czasem na kawę albo na zieloną herbatę. Nigdy nie pijemy razem wina, nigdy nie zanosimy się płaczem rozmawiając o naszych życiowych i miłosnych rozterkach. Czuję, że gdybym znalazła do niej klucz, opowiedziałaby mi historię, o którą nikt jej nie podejrzewa. Skąd wiem? Bo wali mi się uczuciowy świat, nie daje dobrych rad, nie udaje, że czegoś doświadczyła.
Wie, że muszę sobie poradzić w tym wszystkim sama. Raz tylko szepnęła do mnie, gdy nie mówiąc o co chodzi szlochałam w głos siorbiąc rumianek z zielonego kubka w koty: „Płacz. Ja wiem co to znaczy, zrezygnować z miłości”. Zrozumiałyśmy się bez słów.