I znowu widzę, że Internet huczy. Nagłówki biją kolorami po oczach. Wow! Niesamowite! Masakra! Nie do wiary! Co się stało? – pytam się na głos, myśląc, że może tsunami, trzęsienie ziemi czy wybuch elektrowni gdzieś ma świecie. Ale nie. To u nas. Katastrofa narodowa, tak KATASTROFA, bo jakaś gwiazdka nakryła wózek pieluchą tetrową i tym samym wszystkie madki Polki wylały na Bogu ducha winną dziewczynę wiadra pomyj. Gigabajty hejtu rzecz dokładnie ujmując, określając ją mianem morderczyni. Bo bakterie, bo dziecko się udusi, bo to niezdrowo, bo nieodpowiedzialna i głupia, bo bo bo…
I takie katastrofy dzieją się w internetach niemal każdego dnia i całe rzesze rzeczonych madek z wypiekami na twarzy zapewne, gotując się w sobie, udzielają biednym celebrytkom rad, jak to prawidłowo należy pielęgnować dziecko. A ja, chcąc nie chcąc, widzę te artykuły, bo przecież trudno ich nie zauważyć skoro nagłówki ogromne, miliony wykrzykników i kolory nachalne. I szlag mnie trafia jak czasem już kliknę na ów link, przeczytam te całe trzy zdania napisane przez jakiegoś dwudziestoletniego guru dziennikarstwa, a następnie zajrzę w komentarze. Tu to już dżungla bezlitosna, bo nienawiść taka tam agresywna, że się czasem własnego telefonu boję. A jak, nie daj Boże, ktoś nieśmiało napisze, że to czyjaś osobista sprawa albo ostrzej się wypowie, że nic im do tego, kto co na wózku wiesza, to już całe tłumy wrzeszczących wykrzyknikami i emotkami madek stają w obronie maltretowanego niemalże dziecka.
Co się dzieje pytam? Kiedyś to co najwyżej się teściowa wtrącała albo sąsiadka jakaś nachalna z radami nie od parady przychodziła. A propos tego właśnie, ostatnia zasłyszana przeze mnie rada, że mało z krzesła nie spadłam? Dziecko potrzebuje cukru i ta życzliwa, babcia dzieciaka dodajmy, mimo zakazu matki owej dziecinie cukier łyżeczką dawała, co by energii jej nie zabrakło (dziecinie oczywiście, a nie babce). I choć mnie krew zalewała i zalewa nadal jak takie głupoty słyszę, to jestem w stanie jakoś sobie to wyjaśnić. Wiadomo, inne pokolenie, doświadczenia życiowe, gdzie bieda często z nędzą w parze tańcowały, toteż rumiane, pulchne poliki były oznaką i zdrowia, i dobrobytu. A dziś?
W internetach widać, że mamy kilka milionów ekspertów w dziedzinie macierzyństwa, którzy o każdej porze dnia i nocy są gotowi nieść pomoc wirtualną albo, i rzucać jadem zaciekle najpierw w bohatera postu (najczęściej niemowlaka tudzież jego opiekunkę prawną), by następnie samych siebie tymże jadem opluwać.
Zapytacie, po cholewkę czytam coś, co mnie z równowagi wyprowadza? Ano najpierw mnie to bawi. I najczęściej tak się dzieje, jak czytam, że dziewczyny już w 5 tygodniu idą na USG i z płaczem wychodzą z gabinetu (zostawiwszy lekarzowi stówę albo dwie), bo zarodka nie widać. Dodam, że i ja dziecko powiłam dekadę temu i też na USG prawie z testem ciążowym w ręku leciałam. Na szczęście jakiś mądry lekarz oświecił mnie i ostudził zapędy tłumacząc, że zarodek za mały jeszcze, że najprawdopodobniej nic nie będzie widać i po co się stresować. Poszłam więc za jakiś czas i ujrzałam na monitorze tę malutką plamkę, która dziś mnie czasem do szału doprowadza.
A wracając do tematu. Po kiego grzyba tak szybko to sprawdzać, najlepiej z płcią od razu, by po kwadransie wyjść w stresie i telepać się w nim ze dwa tygodnie, bo dopiero wtedy zarodek, mówiąc fachowo, się zagnieździ i mamusi w całej okazałości się ukaże? I żeby była jasność: NIE JESTEM PRZECIWNIKIEM BADAŃ!!! Moja ciąża była trudna i latać po specjalistach musiałam naprawdę sporo i łzy wylewałam, bo powód ku temu naprawdę był (nikomu nie życzę).
I z takich napalonych, wyedukowanych przez Wujaszka Google’a madek, co to wszystko wiedzą najlepiej, faktycznie śmiać mi się chce do rozpuku. Wtedy też zachodzę w głowę jak nasze matki nas urodzić zdołały bez takiej ilości badań, internetu i z mlekiem od krowy na dodatek? Dziw jak one w ogóle w ciążę zaszły? Ale jak czytam komentarze typu, że kobieta, która nie rodziła naturalnie i nie karmiła piersią to żadna matka, no to do jasnej Anielki aż się we mnie gotuje!!! I para mi idzie uszami. Nosem zresztą też.
A kto ma prawo moją macicę i biust oceniać, moje macierzyństwo poprzez pryzmat sposobu rozwiązania ciąży i karmienia dziecka kwestionować?? Do jasnej ciasnej, aż mi się eufemizmy wyczerpują, jak o tym pomyślę. I nawet jeśli urodziłam przez cięcie i karmiłam butelką, bo mi się tak żywnie podobało, to chyba moja sprawa i co najwyżej lekarz może krytykować takie podejście, ale nie rzesze obcych bab!!! A co mają powiedzieć te matki, ze mną na czele podkreślę, które naturalnie dziecka ze względów i fizjonomicznych, i zdrowotnych by nie urodziły? I ze względów medycznych karmić nie mogły? W ciążę miałyby nie zachodzić? No litości!!! W czym ja jestem gorsza? Matką nie jestem? Bo bóli porodowych nie znam? A wyobraźcie sobie, że znam. Przez kilka godzin miałam tę wątpliwą przyjemność je odczuwać. Bo nie wiem jakie to uczucie, gdy bobas ssie pierś? Ano nie wiem. Pamiętam natomiast doskonale ból, gdy pokarm mi zasuszano i gdy po cesarce na pół zgięta szłam do toalety i siku bałam się zrobić z obawy, że mi szwy pójdą. O grubszej robocie nawet nie wspomnę.
Swoje wypłakałam dowiedziawszy się, że ani nie urodzę naturalnie ani do piersi dziecka nie przystawię. Wyrzuty miałam jak stąd na Marsa, a tu jakieś anonimowe ekspertki mają czelność w wątpliwość poddawać kimże ja jestem?? Miesiąc po porodzie, gdy hormony mi jeszcze w ciele pijane tańczyły, to bym pewnie w łeb se dała albo w najlepszym wypadku w depresję wpadła. Dziś kiedy czytam lub słyszę tego typu teksty to patrzę dumnie po prostu na siebie i na moje dziecię, i przypominam sobie, ile milionów buziaków mi ono dało, ile przytulasów, i ile tysięcy razy mi powiedziało, że jestem najcudowniejszą mamą (tak, mamą) pod słońcem. Dałam życie, pielęgnuję najlepiej jak potrafię, kocham całym sercem. To chyba ma znaczenie?!
Moja latorośl rozwija się prawidłowo, uczy bardzo dobrze, ma wiele talentów, jest radosna i mądra. Szybko nawiązuje kontakty z rówieśnikami i jest lubiana.
Co z tego, że nie musiała się przepychać przez kanał rodny i że wyrosła na Bebiko? Co z tego, że nie wiem jak wygląda koniec porodu naturalnego (początek znam) i że cycki moje mlekiem nie płynęły? Żeby zasłużyć na miano matki muszę rodzić najlepiej dwie doby, tarzać się w kałuży krwi, mieć ciało poorane rozstępami (cholera o tym zapomniałam napisać, rozstępów nie mam…ale spokojna głowa, cellulit już tak), być szytą na żywca przez jakiegoś rzeźnika, a nie przez ginekologa z powołania? I jeszcze sutki pogryzione przez własną dziecinę mieć powinnam, też do krwi, a jakże! Tak wtedy faktycznie ta martyrologia warta jest określenia MAMA.
Więc na koniec powiem, że choć cycki i macicę mam nienaruszone, a blizna po cesarce ślicznie się zagoiła na dodatek, to dumnie odwracam głowę, gdy mój skarb woła „mamusiu”. I w poważaniu mam ten hejt madek, które swoją energię kierują w stronę telefonu tudzież laptopa, zamiast zająć się po prostu swoimi pociechami. A co!