Siedzę wkurzona już od rana. Nie dość, że z nosa mi kapie, dreszcze łaskoczą w plecy, a głos zmienił się w pijacką chrapkę, to od rana na fejsie, w tiwi, radiu, nawet sklepie osiedlowym, do którego musiałam zejść, bo lodówka prezentowała jedynie szkielet z półek, krzyczą, że oto dziś są walentynki. Wszędzie czerwono. Serduszka na sznureczkach, na świeczkach, na ciasteczkach, na pralinach. Nawet w windzie jakiś oszołom przykleił naklejki na lustro. Oczywiście, że serduszka, bo przecież nie ananasy.
Na fejsie co rusz ktoś komuś wyznaje miłość, udostępnia ckliwe piosenki i wiersze miłosne. Albo wrzuca fotkę ogromnego bukietu róż. Koloru nie muszę podawać. Wiadomo. Na insta całujące się pary, dziewczyny w bieliźnie wysyłające całusy ukochanym, chłopaki z nagim torsem zamyśleni patrzący rzekomo w oczy tej jednej. Niektórzy meldują, że wezmą udział w wydarzeniu typu: seanse miłosne w popularnej sieci kin, walentynkowa kolacja czy maraton. Także walentynkowy. A jakże.
A ja siedzę w domu. Pod kocem, w ulubionym dresie, bez makijażu, w grubych skarpetkach i nieuczesanych włosach. Gdzie nie zajrzę, tam kolor czerwony bije po oczach i wpycha się jak tylko może do mojego mieszkania. Jakby chciał mi zrobić na złość. Bo przecież mam to na czole napisane, oczywiście na czerwono, żem sama i chora na dodatek. O tym drugim fakcie dumnie informuje mój czerwony rudolfowy nos. A i gardło także w tej barwie zadbało o jakże romantyczną wersję mojego głosu.
Aż mi się chce zbojkotować ten dzień. Znajduję więc mnóstwo kontrargumentów.
Po co obnosić się z uczuciem, jeśli miłość dotyczy tylko tych dwojga? Musi cały świat o tym wiedzieć? Kuzyn znajomego znajomego brata też? No na litość boską! A lajki mają jeszcze świadczyć o sile tegoż zakochania?!
No tak, bycie in lof jest trendy to na fejsie, Twitterze i insta trzeba zameldować taki stan rzeczy, by następnego dnia albo za tydzień najdalej szumnie ogłosić rozstanie. W mediach społecznościowych. A jakże by inaczej!
I do kina iść wypada, do restauracji albo chociaż do kawiarni koniecznie tego dnia, by przy świetle czerwonych świec manifestować swoje głębokie uczucie. I strzelić sobie selfie, i wysłać je w świat. A zapłacić też należy słono, bo na walentynkach się przecież dobrze zarabia. Jak i na kwiatach, i prezentach już niesymbolicznych. Bielizna, perfumy, zegarek, biżuteria. Jakby nie można było tego kupić bez okazji. A kartka sama nie wystarczy?
Siedzę więc na łóżku pociągająca (szkoda że nosem i wcale nie w sexi bieliźnie) i psioczę na ten walentynkowy zawrót głowy, na słodkie serduszka (Boże jak mnie mdli od tego) i klejące się od lukru wyznania. I już wiem, że zaraz znajdzie się masa tych, co ten dzień krytykują, bo uważają, że miłość można wyznawać sobie każdego dnia nawet wycierając kurze. W internetach odezwą się też zagorzali zwolennicy walentynek, wykazując pozytywne strony tego święta.
A ja z czerwonym nosem i gardłem mogę nadal udawać, że bojkotuję 14.lutego, bo nikt mi nie będzie rozkazywał, że akurat wtedy mam wyznawać miłość, kupować prezent i planować romantyczny wieczór. A tak naprawdę w głębi serca myślę sobie, że może niekoniecznie chciałabym zbierać lajki na fejsie pod tkliwym zdjęciem, ale fajnie by było mieć z kim spędzić ten dzień, nie czuć się samotną i trzymać w ręku kubek z gorącą herbatą z miodem i malinami, przygotowaną przez tę wyjątkową osobę właśnie 14.lutego. I dzień przed i po, i jak najdłużej się da…