Czasami muszę napisać taki tekst. Wypluć z siebie z nadzieją, że zrobi mi się lepiej. Poczuję ulgę, zasnę spokojnie i tyle. Bo przecież kolejnego dnia, jak każdy, spojrzę życiu w oczy.
Odwijam ze sreberka Jej drożdżowe. Jest prawie tak dobre jak wtedy, gdy byłam mała i wracałam do domu z nadzieją, że trochę jeszcze zostało. U nas często pachniało ciastem, bo Ona kochała piec. Gotować, krzątać się po kuchni, zmywać. Ciągle płakałam, gdy Jej nie było. Była moim domem i nosiła ten dom jak żółw skorupę. Jak każde dziecko nie wyobrażałam sobie, że Jej kiedyś nie będzie.
Przez większość czasu byłam na Nią zła. Że ciągle zawodzi, rozczarowuje, popełnia błędy, które wydawały mi się nie do wybaczenia. Kłóciłyśmy się, wpadałyśmy w furię, trzaskałyśmy drzwiami, padały ostre słowa. Mamy ten sam temperament i byłyśmy tylko we dwie. Dopiero niedawno zrozumiałam, że tak naprawdę moja złość była też moim alibi. Do niedobrego życia, do złych decyzji, do ranienia innych. Bo przecież jak masz takie trudne dzieciństwo, to zrozumiałe jest twoje fatalne dorosłe życie, prawda?
Zdemaskowanie tego mechanizmu nie jest przyjemne. Niełatwo jest żyć z odpowiedzialnością za swoje życie. Zwalanie winy na Nią dawało mi lekkość i nie obciążało sumienia. Teraz jest znacznie trudniej, zwłaszcza że kawał „straconego” czasu już za mną.
Ale nie o tym miałam pisać, bo wciąż mam w oczach Jej widok, gdy zamykam furtkę domu, gdzie Ją zostawiam. Jej pokój ma okno na ogród i zza płotu można zobaczyć, co robi. Widzę ją pochyloną, jak popycha rękoma wózek, na którym siedzi. Wiem, że każdy ruch sprawia Jej spory wysiłek. Wiem też, że tak jak ja nie lubi pomocy, a słabość jest intruzem, którego trzeba za wszelką cenę pokonać. Chce też żyć, bo życie było dla nas zawsze pięknym darem. Nauczyła mnie tego, więc łapczywie chwytałam wszystko, co wydawało mi się warte uwagi.
Boksuje się z ograniczeniami choroby i widzę, że nie ma tej samej siły, co dawniej. Ten widok łamie mi serce, rozkrusza je na tysiące drobinek. Ale stoję i nie mogę oderwać wzroku od widoku, który tak mnie boli. Tak jakbym chciała ją zapamiętać. Strumień świadomości, że kiedyś będę Ją przywoływać w takich obrazach. I będę żałować, że nie zostałam tej nocy, by dłużej z Nią być. Choć przecież nie mogłam zostać.
Gdy jedziemy dziś do lekarza, pies wskakuje do samochodu i nie chce wyjść. Lata po aucie jak oszalały, wystawiając zęby w akcie protestu. Pilnuje Jej, bo boi się, że znów wyjedzie na kilka tygodni do szpitala. Choć pies nie rozumie, czym jest szpital, choroba, tygodnie, czas. Ale tak jak każdy z nas odczuwa nieobecność. Rozumiem go i jestem przez chwilę tym czarnym zrozpaczonym kundlem, który chce Ją zatrzymać. Rozumiem go jak nikt na świecie, a jednocześnie wiem, że nie może pojechać z nami. Prawda chwili? Raczej prawda uniwersalna, która znacznie wykracza poza tę chwilę.
W jej pokoju rozstawione łóżko i zmiętolona pościel. Już nie musi ukrywać, że poleguje – jak wtedy, gdy czuła się źle, a nie chciała nas martwić. Na szafce nocnej papierki po krówkach, okulary i koszyczek z lekami. Krzyżówka, książka, mokre chusteczki, pilot do telewizora. Stary człowiek nie potrzebuje tak wiele. A nam się wydaje, że trzeba przenieść cały świat na jeden kwadrat obleczony poszwą. Stary człowiek potrzebuje sensu. Potrzeby, serca, tęsknoty. Musi mieć po co/dla kogo żyć.
– Wy to mnie już nie potrzebujecie – tyle razy to słyszałam, że w pewnym momencie przestałam reagować. – Wiadomo, próbuje zwrócić na siebie uwagę – myślałam. Dawałam jej zadania: tu szarlotka, tam mielone, czasami napisanie wierszyka. Czy kiedykolwiek wysłuchałam go z uwagą? Boję się o tym pomyśleć.
Nie umiem pogodzić się z Jej chorobą, z Jej starzeniem. Nie umiem być taka dorosła. Nie chcę. Bycie dzieckiem swojego rodzica otula mnie i sprawia, że czuje się bezpiecznie. To jest mój porządek świata: moja Mama, ja, moje dzieci. To jest moja rodzina.
Lubię sobie przyjść do Niej i popłakać. Przy nikim nie płaczę tak swobodnie jak przy Niej. Moja Mama zawsze była taka duża, taka miękka i ciepła, a dziś jest taka drobna, że gdy przytulam się do Niej, boję się, że coś sobie złamie. Ale tak samo głaszcze mnie po głowie. Nie lubi, gdy płaczę. Więc dziś robię to w ukryciu przed Nią.
– Jeszcze? – pyta mój Syn, mając na myśli, że płaczę od godziny. Przynosi mi z Żabki chipsy i cole. Córka siedzi na niego obrażona w pokoju. Ze mną też nie gada. Żadne z nich nie wie jeszcze, że będą przechodzić przez to samo za ileś lat. Tak jak każda córka i każdy syn, który kocha swoją Matkę i patrzy na jej starzenie, chorobę. Będą mieć swoje uświadomienia i będą musieli dorosnąć. Na razie jem grzecznie darowanego chipsa jak kiedyś łyżkę zupy, którą Mama kazała mi zjeść na zdrowie. Życie zatacza koło. „Śpieszmy się kochać…”