Go to content

Nie najwyższe, ale najpiękniejsze. Oto jeden z najpiękniejszych zakątków Bieszczad

Chociaż to Caryńska robi zazwyczaj na wszystkich największe wrażenie, trzeba uczciwie przyznać, że najpiękniejszą bieszczadzką połoniną jest Bukowe Berdo. Te widoki!

Z Bukowego widać wszystko, od połączonego z nim Krzemienia przez Halicz i Rozsypaniec, bliską na wyciągnięcie ręki Tarnicę, Szeroki Wierch, Połoninę Caryńską i Rawki aż po Wetlińską. Nawet odległy, leżący po ukraińskiej stronie i najwyższy w Bieszczadach Pikuj odcina się cieniem na horyzoncie.

Cały świat można ogarnąć wzrokiem i jeszcze trochę więcej! Latem oszałamia zapach traw i rozgrzanej ziemi, jesienią kraśnieje jarzębina, której krzewy porastają zagajnikami zbocza, jakby ktoś tu i tam garść czerwonych korali sypnął.

Można się zakochać od pierwszego wejrzenia! Każda połonina w Bieszczadach ma własną osobowość, własny charakter. W każdej co innego się widzi, każdą inaczej pamięta. A Bukowe jakby ze wszystkich to, co najlepsze, wzięło, by dodać sobie urody!

Tyle że na Bukowe najkrócej idzie się z Mucznego, a tam trochę trudniej się dostać niż na Przełęcz Wyżną, Wyżniańską, do Berehów, Ustrzyk Górnych albo Wołosatego. Po wielkiej obwodnicy między Wetliną i Ustrzykami Górnymi nawet przed sezonem i po nim krążą kilkuosobowe busy (celowo nie używam słowa „kursują”, bo to mogłoby sugerować jakiś rozkład jazdy, którego tu nie ma). Na tej trasie kierowca zawsze zbierze komplet pasażerów, nawet jeśli czasem będzie musiał chwilę poczekać, aż wszystkie miejsca będą zajęte.

Z Wołosatem jest trochę gorzej, a Muczne to już po prostu koniec świata. Bieszczadzkie busy to bardzo wygodny środek transportu. Można złapać na drodze, zamówić przez telefon i nie trzeba płacić za parking. Jednak do Mucznego najlepiej jechać samochodem przez Ustrzyki Górne, Bereżki (nie wieś, ale punkt na mapie), Pszczeliny (wieś) i Stuposiany (osada), godząc się z tym, że będzie trzeba schodzić tą samą drogą, którą się weszło, a więc poprzestać na Bukowem i Krzemieniu, choć można byłoby pokusić się o sąsiednie szczyty i zejść do Wołosatego albo Ustrzyk Górnych.

Tylko po co się spieszyć? Mamy czas. Możemy z czystym sumieniem poświęcić cały dzień na Bukowe (jest tego warte!), drugi na Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec (z Wołosatego), trzeci na przejście przez Szeroki Wierch ku Tarnicy (z Ustrzyk Górnych). W tym momencie najlepiej spojrzeć na mapę i przypatrzyć się szczytom, które przysiadły kręgiem wokół głębokiej Przełęczy Goprowskiej, czyniąc ją podobną do korony. Jest tu ni mniej, ni więcej tylko sześć najwyższych bieszczadzkich gór:
Tarnica (1346 m n.p.m.), Krzemień (1335), Halicz (1333), Kopa Bukowska (1320), którą szlak tylko trawersuje, Szeroki Wierch (1315) i Bukowe Berdo (1311). To jakby sześć siódmych korony naszych Bieszczadów, bo w polskiej części jeszcze tylko Wielka Rawka przekracza tysiąc trzysta metrów.

A skoro już mamy mapę pod ręką, warto trochę nad nią podumać, bo myśląc o wycieczce w tę okolicę, zawsze staniemy przed jakimś interesującym dylematem. Wyruszamy z Wołosatego żółtym szlakiem na Tarnicę i zatrzymujemy się na Przełęczy Władysława Krygowskiego (tego samego, który napisał drugi z kolei przewodnik po Bieszczadach). Możemy teraz przejść Szeroki Wierch i zejść w Ustrzykach Górnych. Możemy iść na Krzemień i Bukowe, a następnie zejść w Mucznem albo Bereżkach (jeśli tylko mamy pewność, że ktoś nas stamtąd zabierze!). Możemy przejść pod Kopą Bukowską, przez Halicz i Rozsypaniec i wrócić do Wołosatego koszmarnie dłużącym się asfaltem. Możemy wreszcie po prostu posiedzieć sobie na Tarnicy i wrócić do Wołosatego najkrótszym żółtym szlakiem. Co kto lubi! A ponieważ wejście od Mucznego (powiedzmy, że dogadaliśmy się z kimś, żeby nas tam zawiózł, i nie musimy wracać tą samą drogą) postawi nas przed równie licznymi możliwościami, na jednej górskiej wycieczce w tych okolicach z pewnością się nie skończy. Tyle, jeśli chodzi o topografię.

(…)

Skoro już zawędrowaliśmy w te okolice, muszę to powiedzieć, bo takiego gadania nigdy dosyć
– bieszczadzkie połoniny wydają się łagodne, niewysokie, niestrome, ale to jednak góry! A góry trzeba szanować. Nieczęsto się o tym słyszy, bo o tutejszych sprawach mówią i piszą przede wszystkim tu, a nie w całym kraju, ale i te góry niejedną już duszę zabrały. Starczy poczytać o akcjach ratunkowych, by przekonać się, że i tu trzeba nosić ze sobą plecak, bo pogoda może nas bardzo zaskoczyć. Ta zła i ta pozornie dobra, ponieważ w kłopoty można wpaść nie tylko z powodu zimna, ale i upału. Idąc w góry, lepiej zostawić w domu pewność siebie, by nie musiały nas uczyć pokory.

Bywaliśmy na Tarnicy rok po roku, a właściwie częściej, bo czasem i na wiosnę się weszło, i na jesieni. To najwyższy szczyt w polskich Bieszczadach z widokiem prawie tak rozległym jak z Bukowego, a uroku dodaje mu krzyż, postawiony na pamiątkę wycieczki Karola Wojtyły z początku lat pięćdziesiątych. Bywaliśmy tu w chłody, w upały i kiedy wczesny śnieg leżał na przełęczy – i nigdy nawet deszcz nas nie pokropił. Ale za którymś razem złapała nas na Tarnicy ulewa, która w mgnieniu oka zmieniła szlak w rwący potok, a zaraz potem stłukł nas grad wielkości czereśni.

A wszystko to w końcu gorącego czerwca. Prawda, trochę za długo zwlekaliśmy, widząc ciemne chmury zbierające się po ukraińskiej stronie. Nie zdążyliśmy więc jeszcze zejść ze szczytu,
kiedy powiało chłodem, zapachniało deszczem i po chwili dogoniła nas ściana wody. Na dole łąki pod Tarnicą były białe, jakby przyprószone śniegiem. Grad topniał i spływał po nich, tworząc po drodze zaspy. Czegoś takiego nie widziałem nigdy wcześniej ani nigdy potem.
Wynikła jednak z tej przygody i pewna korzyść, bo dowiedzieliśmy się, że nie ma nieprzemakalnych plecaków ani pokrowców (o tym, że nie ma czegoś takiego jak nieprzemakalna kurtka, dowiedzieliśmy się już wcześniej). Od tej pory zawsze całą zawartość plecaków umieszczaliśmy w grubych workach na śmieci.