Siedziałam sobie ostatnio z laptopem na kolanach przy stoliku w kawiarni. Nie, żebym była fanką pracy w miejscach publicznych, bo tak nie jest, hałas mnie drażni, a kawa najlepiej smakuje mi w domu, ale wtedy akurat zdarzyło się, że miałam dwie godziny czekania między spotkaniami i zwyczajnie szkoda mi było czasu. Siedziałam zatem i klikałam swoje literki kątem ucha rejestrując strzępki rozmów. Niby umiem się wyłączać, ale jednak presja oczekiwania, krótkiego czasu, mimowolnego zwracania uwagi na drzwi, czy mój rozmówca nie zechce przyjść wcześniej – wszystko to troszkę uwrażliwia na bodźce i tak zupełnie zamknąć się w swoim świecie nie dałam rady.
„…i on wtedy się obraził, bez sensu, przecież to ja…”
„…a tofu najpierw podsmażam, bo wiesz, jak tak samo…”
„…ten co w tamtym filmie, pamiętasz, jak byłyśmy…”
„…nie, to nie moja, ja chciałam bez śmietany…”
Zwykły codzienny kawiarniany gwar. Wszystko mówione półgłosem, czasami mocniejszy wybuch śmiechu. Tu dwie nastolatki, tam panowie w wieku korporacyjnym, obaj pod krawatem, to pewnie ci od tofu, teraz to modne w tak zwanych sferach, prześliczna starsza pani z klasą, jakiej próżno szukać w młodym, a nawet w naszym pokoleniu, niestety.
Zerkałam sobie znad ekranu, to na drzwi, to na salę, to na panią, głosy docierały do moich uszu, ale jednym wpadały, drugim wypadały, myśli skupiałam na tekście, sączyłam już czwartą kawę i dobrze mi było. Aż do momentu, kiedy weszła kobieta z nastoletnią córką. Dziewczyna po chemioterapii, nie sposób nie zauważyć, blada, bezwłosa i chuda do granic, ale przepiękna, w gustownej chuście na głowie i z promiennym uśmiechem. Promiennym, nie przyklejonym. Śmiały się jej usta, oczy, marszczący się wskutek mimiki nos, nawet dłonie i cała ta błękitna chusta. Usiadły – los tak chciał – obok mnie. W tej kawiarni jest tak cudacznie, że stoliczki maleńkie, ale przy nich super wygodne fotele, można się zapaść w nich, dlatego tak mi miło było z tym laptopem. Tylko że kiedy one usiadły – wyszło na to, że siedzimy we trzy, tak jakoś to ustawione zostało… I już nie dałam rady pracować. Nie mogłam udawać, że ich nie słyszę, a słysząc – nie byłam w stanie myśleć o niczym innym…
One rozmawiały o śmierci. O tym, co jeszcze chcą zrobić zanim przyjdzie. Nie wiem, jakiego typu raka miała ta dziewczyna, nie ośmieliłam się zabrać głosu, nie odważyłam się przerwać ich rozmowy, była magiczna… Ale ze wzmianek wynikało, że pewnie był to kolejny przerzut albo kolejny, innego typu, nowotwór. Od dziewczyny nie sposób było oderwać wzroku, jaśniała wewnętrznym spokojem. Ona wiedziała, że ma przed sobą góra kilka tygodni. I pogodziła się z tym. Ale pogodziła się z tym też, w mądry i dojrzały sposób, jej matka. I to było urzekające.
Sama mam troje dzieci i zdaję sobie sprawę, jak ciężko jest radzić sobie z bezsilnością wobec ich cierpienia. Jak potwornie musi boleć świadomość, że to życie kończy się, zanim się na dobre zaczęło. Jak trudno tłumaczyć samej sobie, że teraz najważniejsze to cieszyć się sobą przez te ostatnie chwile. Jak w ogóle mówić o cieszeniu się…? A wszak tylko to pozostało… Płacz nie uleczy, zamykanie się w sobie tylko szybciej umartwi, no trzeba, trzeba wykorzystać ten czas, nie wolno go zmarnować… Tylko co to znaczy zmarnować…? Siedzieć w domu zamiast jeździć po świecie? Palić, pić, albo nie palić i nie pić? Spędzać czas na zabawie czy na nauce? A jak ktoś lubi inaczej, niż wszyscy by chcieli?
Kobieta patrzyła na swoją córkę z bezgraniczną miłością. To niesamowite, jak to widać. Ze spokojem, pewnością, zaufaniem i zgodą na nieuniknione. Ani jedna, ani druga się nie poddała. Obie po prostu zaakceptowały to, że ta walka ma taki, a nie inny finał. Rozmawiały o tym, że mama będzie musiała jechać na parę dni do babci, bo się rozchorowała, że po pogrzebie będzie miała więcej czasu i pewnie wreszcie pchnie nowy projekt „w tej auli” – pewnie coś zawodowego – że w szpitalu jedzenie było okropne i dobrze, że nie trzeba było długo tam leżeć, że śmieszna jest jakaś mała Agatka, kiedy woła „Dlaczego masz takie łyse brwi”, że chłopak dziewczyny pytał, czy może ją jeszcze zabrać nad morze i czy mama nie ma nic przeciwko – nie miała – że pieczywo ostatnio się zepsuło w ich ulubionym sklepie…
I to nie było udawane! To nie była przykrywka, zasłanianie tragedii paplaniem o niczym. Nie, one ze sobą szczerze i ciepło rozmawiały, jak przyjaciółki. Nie bały się słowa „śmierć” ani „pogrzeb”, rozumiały, jak ważne są uczucia wszystkich osób bliskich, a nie tylko ich własne, choćby ten chłopak, ileż matek w swojej zaborczości powiedziałoby, że z żadnym chłopakiem nad żadne morze, że tylko z nią, tu, że szkoda czasu…? Przecież ten chłopak, przyjaciele, wszyscy odczują jej brak, nie tylko mama… Nie było ani słowa o ojcu ani o rodzeństwie, jak silna musiała być ta najwyraźniej samotna kobieta, może tak poświęciła się córce, a może była sama już od dawna…?
W pewnym momencie dziewczyna powiedziała: „Mamusiu, a masz jeszcze jakieś marzenia, które mogę spełnić? Dopóki mogę?”. I sparaliżowało mnie. Prawie wybuchnęłam płaczem. A ta mama tylko wyciągnęła rękę, pogłaskała ją po policzku i tak ciepło powiedziała, że jeśli chce, to mogą razem jechać do tej babci, będzie jej miło. Tak zwyczajnie, po prostu. Nie hamowała łez, przelała tylko w dotyk falę miłości. Największym marzeniem był jeszcze jeden wspólny codzienny dzień. Obie te kobiety nawzajem wspierały się w swoim cierpieniu w intuicyjny, cudowny, magiczny sposób.
Wstały po jakimś czasie i wyszły, a w kawiarni aż pociemniało od braku ich jasności. Za to we mnie szalał emocjonalny huragan. Ekran dawno zgasł, kawa wystygła, kiedy mój rozmówca wszedł, nie bardzo nadawałam się do rozmowy. Są w życiu takie chwile, które wręcz wywracają nas na lewą stronę. Ta była jedną z nich. Kolejna nauka pokory – ale przede wszystkim miłości. Takiej dobrej, spełnionej, nie nadrabianej w ostatniej chwili, tylko dawanej od zawsze – miłości. I pomyśleć, że one mogły usiąść gdzieś indziej… Chyba muszę częściej przytulać swoje dzieci…