Piszę do ciebie…
…to czego już pewnie nigdy nie zdołam powiedzieć.
Nie dlatego, że nie zdążę, że nagle stwierdziłam jak bardzo nie warto. Bo czas nie stoi w miejscu, płynie jak rzeka i zabiera po drodze wszystko, co stoi przy brzegu. Mnie też zabrał, razem z tymi od blisko trzech lat skrywanymi uczuciami. I odwagę zabrał, tę do patrzenia w twoje nad wyraz mądre i łagodne oczy. Te, które za każdym razem, gdy lądowały na moim ciele były milsze, niż najmiększy koc.
Dziś papier wchłonie każdą moją łzę, bo ten ostatni raz, nie zrobi tego twoja błękitna koszula. Pamiętam, gdy pakowałeś się na to służbowe spotkanie i stałeś w niej, w przedpokoju. I ciągle pytałeś, który krawat i czy dobrze wyglądasz. A ja się śmiałam, że nie wiem, bo jestem już przy twojej marynarce. Tej, którą ściągam z ciebie pośpiesznie w hotelowym pokoju. I mówiłeś jak bardzo nie chcesz tam jechać, a ja już wtedy czekałam na twój powrót. I te burzę też pamiętam, te z zimnym deszczem, który padał tak intensywnie aż bolała mnie skóra. Gdy jak piorun uderzały prosto w serce twoje słowa, że jesteś zmęczony bo moja miłość jest jak maraton. Jak bieg z niewidzialnymi ale istniejącymi przeszkodami. I te powroty, gdzie nie wytrzymywałeś i pisałeś SMS-a: Mała, jesteś tam jeszcze? Bo ja wciąż tak…
I myślę o tym, że tak mnie drażniły te twoje dziwactwa. Ta obojętność tłumaczona przeziębieniem, te wszystkie ważniejsze ode mnie sprawy. A tyle ich było, bo biuro i wymagający szef i pasje, które przecież dobrze jest mieć. Te noce pamiętam samotne, gdy zagryzałam wargi wmawiając sobie, że to ostatni raz, że rano ci powiem. Że nie chce tak dłużej, że przecież blisko 400 kilometrów różnic między nami, bo ty nadal się boisz tego, o czym ja marzę. Wspólnej sypialni i obiadu przy jednym stole. I naszego nie zapłaconego na czas rachunku i szklanki rozbitej w kłótni o rozrzucone skarpetki. Ale świt zabierał złość i zamiast „żegnaj” pisałam „zostań”. A ty mówiłeś, że i tak nie miałeś zamiaru odejść. Bo nigdy nikogo tak nie kochałeś i z nikim innym tak ci nie było. I gdy budziłam się z krzykiem w nocy, wyrwana z koszmaru, o którym tylko ty wiedziałeś, szeptałeś, że jesteś. I, że zawsze będziesz, nie pozwolisz mi odejść. Ale ja tobie pozwoliłam.
Patrzyłam przez ostatnie miesiące jak znikasz, jak mijasz drogę po której szliśmy razem. Jak wsiadasz do innych niż ja wagonów i wysiadasz na innej stacji. I nic nie robiłam, myślałam naiwnie, że ludzie tworzą miejsca, ale tylko wtedy, gdy nie chcesz zatrzymać ich na siłę. Więc stałam przy tobie, ale już z boku, łatwa do odcięcia jak niewygodna postać z rodzinnej fotografii. I czekałam. I gdy w końcu po dniach milczenia, po godzinach duszącego strachu stanąłeś w progu i usłyszałam – spróbujmy, przecież cię kocham – pomyślałam, że czasem warto. Bać się, ale przeczekać.
I każdą sekundę potem pamiętam. Gdy twoje dłonie i oddech był wszędzie a usta zapewniały, że dobiłam do brzegu. Że już nie będę musiała się miotać i walczyć, ze swoimi demonami. Tymi zamkniętymi w szklanej butelce i paczce leków na sen, bo noce przestały mnie straszyć. Bo twoja dłoń, potrafiła przedrzeć każdy mój mrok. Że już nie muszę uciekać ani szukać, bo mam wszystko gdy patrzę na twoją spokojną, piękną twarz.
I przestały mnie przerażać te chłodne poranki, gdy bałam się otworzyć oczy i odkryć.
I słoneczniki kwitły zimą a Boże Narodzenie było latem, bo byłeś, bo jeden twój dotyk to sprawiał. To, że tylko słońce i błękit nieba płynął w moich żyłach a serce zwolniło bieg.
I moje oczy nabrały blasku i krok stał się pewniejszy. Bo gdy kocha nas ktoś, o kim śniliśmy od lat to nie mając nic, nagle posiadamy wszytko.
I bezpieczeństwo czułam, przez spójność naszych oddechów, gdzie mój wydech to twój wdech.
I miały być tylko nasze dni, a przyszły osobne noce.
I zima w środku sierpnia, gdy jedną wiadomością skończyło się wszystko. Jak gwałtownie zgaszony płomień, gdy chłodny wiatr wdziera się otwartym oknem.
I pakowałam twoje rzeczy. Nie do naszego, wspólnego jeszcze niedawno „na zawsze”. I odsyłałam, do tylko twojego „tak będzie lepiej”.
Siedziałam, tępo patrząc w ścianę i przypominało mi się, jak nigdy nie kupiłeś mi kwiatów. Twoje zimno do mnie wracało, gdy błagałam o choć jedno słowo i dostawałam kary złożone z wymownego milczenia. Bolały jak razy, wymierzane prosto w twarz. I twoje nerwy nie wiadomo o co, rozdrażnienie brakiem spokoju, który ciągle zabierałam. I to jaki oschły bywałeś i wk**wiająco do granic cwany.
I gdy stawiałeś swoje zachcianki ponad nas. Gdy gryzłam palce w szpitalnym łóżku a ty pisząc – nie przesadzaj – znikałeś na dwa dni. I myślałam wtedy jak dobrze, że pozwoliłam ci iść, że nie prosiłam byś został. Bo nie wart byłeś niczego z tego, co mogłam ci dać. I żyć nawet zaczęłam i znikać w obcej pościeli. Pod cudzym prysznicem, zmywając z siebie noc i intensywny świt. I wciąż w kółko, ciągle tak samo łapałam się na szukaniu. Zapachu twoich włosów, miękkości twoich dłoni, w których chowałam twarz. I pomyślałam, że nie odszedłeś, że nadal tu jesteś, że ciągle cię trzymam. Kurczowo, bez sensu śniąc o tym, że wracasz. Że stajesz w moich drzwiach i mówisz, że już nigdy. Że teraz już tylko zawsze. Na zawsze.
Gdy siedziałam wczoraj na parapecie i myślałam, że padający śnieg ma w sobie coś niezwykłego, bo zakrywa całą szarość i zło, zrozumiałam. Że już tak wiele dostrzegłam, że tyle w sobie odpuściłam. I, że już tak dawno ci wybaczyłam, przestałam czekać i szukać w innych oczach. I tyle przeszłam i tak wiele drzwi zamknęłam. Że będąc osobno, też można być razem. I, że czas już sobie pozwolić. Bo ty odszedłeś, a ja nadal tu tkwiłam. A gdy oczekujesz zbyt długo, to nagle orientujesz się, że już dawno przestałeś kochać. I, że czas jak rzeka zabiera po to, żeby nie wchodzić do niej kolejny raz. Bo są odejścia, które nie czekają na powrót.
Tak jak na ciebie, przestałam czekać ja.