Znamy się ze szkoły, nasze dzieci chodzą do tej samej klasy. Kilka razy zastanawiałam się, jak to się stało, że taka atrakcyjna, przebojowa kobieta może być sama. Ona zawsze uśmiechnięta, nie wyglądająca na swoje lata – w dżinsach i koszulce, co dodaje jej dziewczęcości.
Wiedziałam, że oprócz 11-letniego syna ma jeszcze 20-letnią już córkę, która wyjechała studiować za granicę. Zdolna bestia – tak o niej mawiała. Po nieformalnym zakończeniu roku szkolnego – czytaj ognisku klasowym, wracałyśmy razem z naszymi dziećmi do domu. Na pieszo, spacerkiem, nigdzie się nie spiesząc. „Dlaczego jesteś sama” – spytałam, bo mam taką przypadłość pytania wprost, najwyżej ktoś odpowie, że nie chce o tym rozmawiać. Ale ona chciała, nie było to dla niej problemem. „Nie umiałam iść na kompromisy” – odpowiedziała zaskakując mnie. Wyobrażałam sobie usłyszeć jakąś drastyczną historię, że on pił lub bił. Że uwolniła się od kata i na nowo szczęśliwie zbudowała swoje życie. A tu było prozaicznie. Poznali się na studiach. Szybko zaszła w pierwszą ciążę. – To takie banalne. Miłość ze studiów, kiedy wydawaliśmy się sobie tacy dorośli. Później on do pracy, ja z córką w domu nabierając rozpędu i chęci do wejścia w zawodowe życie. Kiedy Ola skończyła półtora roku poszłam do pracy. Duża firma, zostałam jednym z jej biurowych trybików. Ale było to dla mnie coś nowego. Zachłysnęłam się pracą, ludźmi, atmosferą takiej niezależności.
Miałam 26 lat, ostatni rok spędziłam gugając do maleństwa, nie mając okazji porozmawiać z dorosłymi ludźmi, pożartować, pośmiać się i też ponarzekać. Do domu wracałam poirytowana tym, że czeka na mnie sprzątanie, pranie, gotowanie. Mój mąż? Tak naprawdę już wtedy byliśmy daleko od siebie. On robiący karierę w międzynarodowej korporacji, siedział po godzinach, pracował w weekendy. Oficjalna wersja była taka, że to wszystko dla nas. Na wakacje, na prywatne przedszkole dla Oli. Jak długo tak można? Okazuje się, że bardzo długo.
Bardzo długo jesteśmy w stanie oszukiwać siebie, że to jak wygląda nasze życie jest w porządku. Że właśnie tak być powinno. Dziecko – śliczne, mądre, niesprawiające żadnych kłopotów, dom, praca, seks raz w tygodniu, wakacje, obiady w niedziele na zamianę to u teściów, to u rodziców. Przecież wszyscy żyją według tego schematu, więc nie może być w nim nic złego. – Zasypiałam z książką na kanapie, albo u córki w pokoju. On do późna oglądał filmy, albo mecze, które wcześniej nagrywał. Zawsze mnie dziwiło, co jest interesującego w oglądaniu meczu, którego wynik dawno znasz. Dzisiaj wiem, że niczego nie robiliśmy wspólnie. Kiedy Ola poszła do szkoły, właściwie mijaliśmy się w drzwiach. Ja coraz bardziej zacietrzewiona w swoje złości i buncie, przeciwko jego ignorancji. Kłóciliśmy się, że on za mało okazuje mi czułości i że ja jestem zbyt wymagająca i trudno mi dogodzić. Tyle, że ja byłam święcie przekonana o tym, że wszystko robię najlepiej. Jak oddać przestrzeń komuś, kogo nie jest się pewnym? Kto z pewnością zapomni odebrać córkę, nie zauważy, że cukier w domu się skończył i że rachunek za energię jest do opłacenia.
Ostatnio kilka razy na pytanie: „Dlaczego wam nie wyszło” usłyszałam od różnych kobiet: „Bo myślałam, że wszystko zrobię lepiej sama”. A zrobisz? Większość odpowiadała, że pewnie tak, ale gdzie to je doprowadziło? Najczęściej są same ciągnąc wózek z pracą, dziećmi i domem, a mąż odszedł do wcale nie młodszej, ale takiej, która pozwala się sobą zaopiekować. – Ja nie pozwalałam. Nieustannie chciałam mu udowodniać, że jestem lepsza. Od niego? Od siebie samej? Sama nie wiem. Wpadłam w jakiś kołowrotek do tego stopnia, że zaczęłam myśleć: „Do czego on mi jest właściwie potrzebny, skoro wszystko ogarniam sama”. Przestraszyłam się tej myśli, bo przecież nie chciałam być sama, a tylko jego miałam. To wtedy podjęliśmy decyzję o drugim dziecku. Moja pozycja w pracy była ustabilizowana. Mogłam trochę odpuścić, iść na macierzyński. Dzisiaj dziękuję za to, że mam Maksa, ale patrząc z drugiej strony – ratowanie małżeństwa kolejnym dzieckiem, to nigdy nie jest dobry pomysł. Nie znam nikogo, komu by się to udało. Nie da się z pojawieniem nowego życia zakopać wszystkiego złego, które już się wydarzyło.
Jasne, że byliśmy szczęśliwi. Miałam wrażenie, ze fruwam nad ziemią. I on z taką miłością na mnie patrzył, głaskał po brzuchu, powtarzał: „Teraz już wszystko będzie inaczej”. Ale nie było. Biegałam z wózkiem do Oli do szkoły, na jej występy, zebrania, on nigdy nie miał czasu, a nawet jak miał, to mówiłam złośliwie, że nie ma po co przychodzić. „Chcesz pokazać, jakim dobrym ojcem jesteś?” – wbijałam jedną szpilkę za drugą. Skupiłam się całkowicie na dzieciach. W świecie, którym miejsca miało starczyć dla nas wszystkich, zbudowałam swój własny – dla mnie i dla dzieci. Uważałam, że jestem lepsza od niego, bo on nigdy nie sprostałby tym wszystkim obowiązkom, które ja mam na głowie.
Kwestią czasu było, żeby sobie kogoś znalazł. Kogoś, kto patrzył na niego z podziwem, kto słuchał uważnie. Była w moim wieku. Z jednym dzieckiem. Wdowa – jej mąż zmarł na raka kilka lat wcześniej. Dla niej mój mąż okazał się ideałem, z którym chciała spędzić resztę życia. Wmurowało mnie. Mój już wtedy niemal były mąż ideałem? Było we mnie mnóstwo złości, nienawiści, myślałam: „Biedna kobieta, nie wie, co robi”. Tymczasem są do dzisiaj razem. A to już prawie 10 lat. Mój były mąż szczęśliwy, czuje się kochany. Rozmawialiśmy kilka lat temu, kiedy byłam w trakcie terapii. Musiałam zrozumieć, co się właściwie stało. To nie było łatwe usłyszeć o sobie – pani perfekcyjna, nie dopuszczająca jakiejkolwiek rysy na jej wyobrażeniu dobrego i szczęśliwego życia. On czuł się tą rysą, za mało doskonały, zbyt lekko podchodzący do życia. Ja nie miałam luzu, nie rozumiałam, jak można odpuścić, odłożyć, zapomnieć. U mnie wszystko musiało być doprowadzone od A do Z, choćby się waliło i paliło, choćbym sama padała na twarz, to zawsze w każdej sytuacji musiałam mieć pełną kontrolę nad tym, co się dzieje. On uciekł od tej kontroli. Nie mógł tak żyć. Dzisiaj zastanawiam się, jak ja mogłam.
Kiedy pytam, jak jest dzisiaj, odpowiada, że jest szczęśliwa. – Zadbałam o siebie, zrozumiałam, że nie mogę wszystkiego za każdą cenę osiągać. Wykonałam ogromną pracę nad sobą, wyciągnęłam z szafy trupy i się z nimi zmierzyłam. Zrozumiałam, że to, jak wygląda moje życie i moje relacje z najbliższymi zależy tylko i wyłącznie ode mnie. To ja decyduję, ale co najważniejsze – dokonuję wyboru, w którą stronę chcę iść.
Zrobiło się ciemno, chłopcy podbiegają do nas z prośbą o to, żeby mogli wspólnie spać – u jednego albo drugiego. Uśmiecham się. Biorę chłopaków do siebie. A jej dziękuję za to, co mi opowiedziała. Czasami podczas zwykłego spaceru możemy od drugiego człowieka nauczyć się więcej, niż poszukując samej odpowiedzi.