Mam na imię Joanna, mam 43 lat, miałam raka w trzecim stadium, jestem po mastektomii. Zachorowałam w wieku 37 lat. Kochałam swoją pracę, byłam mężatką, matką dwóch dorastających synów. Mogło nic się nie zmienić. Ale mogłam też umrzeć. Nie umarłam.
Żyję i mówię głośno: to, że jestem bez jednej piersi, nie znaczy, że przestałam być kobietą. Tak, mam partnera, uprawiam seks. Ja to wiem, ale czy inni wiedzą?
O raku mówi się coraz więcej, wiem. Najwięcej o badaniach profilaktycznych, samym leczeniu, męczącej i uciążliwej chemioterapii, walce. Ale my nie jesteśmy żadnymi męczennicami. Brałam sześć cykli chemii, najgorszej, tej czerwonej. Wpadałam do szpitala w szpilkach i letniej sukience. Przyjaciołom pisałam: „zaczynamy tankowanie”. Tyle.
Albo się poddajesz. Albo uczysz życia od nowa. Tak przecież powinni postępować ludzie w kryzysie. Nie ma znaczenia czy kryzys to utrata pracy, odejście partnera, czy cholerny nowotwór. Robisz co możesz, nie możesz nic zrobić? Nie analizuj. Nie jestem typem męczennicy, wiem, że najgorsze rzeczy nas nie złamię. Jeśli tylko powiemy sobie: „To mnie nie złamie”.
Świat do góry nogami
Oczywiście, są takie zdarzenia w życiu, które zmieniają wszystko. Oczywiście, dzieją się nagle, oczywiście, w najmniej spodziewanym momencie.
Byłam matką dwóch nastoletnich synów, piętnastolatka i siedemnastolatka. To nie był najłatwiejszy okres w ich życiu. Pracowałam jako kierownik administracji w dużej firmie. Co się dla mnie liczyło? Zadania, dyscyplina, cele. Można więcej, trzeba więcej, dalej, mocniej, wyżej. Pewnie nie byłam łatwym współpracownikiem. Poświęcałam się tej pracy. Szkolenia, wyjazdy, rozwój. Planowanie było moją obsesją.
Badania okresowe wykonywałam regularnie– nic niepokojącego. Na szczęście czasem czuwa nad nami los. Któregoś dnia wjechałam w drugi samochód, otworzyła się poduszka powietrzna, pas wbił mi się w pierś. Zrobił mi się krwiak. Poszłam do lekarza, najpierw – USG, nic. Ale krwiak się nie wchłaniał, zlecono mi więc biopsję. Nie przeżywałam dramatu kolejek, czekania. Pracowała w końcu w korporacji, byliśmy wszyscy ubezpieczeni prywatnie.Jechałam akurat na szkolenie, gdy zadzwonił miły pan z placówki medycznej.
Dzień dobry, to rak
„Ma pani nowotwór, proszę jak najszybciej przyjechać” usłyszałam. „Aha” odpowiedziałam.
Ludzie bardzo różnie reagują na takie wiadomości. Jedni zakopują się pod łóżko i wyją, inni wpadają w otępienie, trzeci wydzwaniają po rodzinie, przyjaciołach. Ja nie zrobiłam nic. Po szkoleniu odebrałam wyniki, włożyłam do torby. To był rak trzeciego stopnia, z przerzutami do węzłów chłonnych. Następnego dnia poszłam do pracy, miałam zebranie. Żyłam tak przez kolejne dwa miesiące. No dobrze, zadzwoniłam do kilku szpitali, orientowałam się, jak może wyglądać leczenie. Porządkowałam sprawy prawne, dałam siostrze wszystkie hasła dostępu do konta. Byłam przecież taka zapobiegawcza.
Po dwóch miesiącach mój mąż znalazł wyniki, popłakał się. „Czy ty wiesz co ja teraz czuję?” wyrzucał. Patrzyłam na niego trochę jak na wariata. „Co ty czujesz?! A co ja, k…. czuję”.
To mnie jednak zmobilizowało, pojechałam do Centrum Onkologii i… uciekłam. Ten kłębiący się tłum chorych w poczekalni, ci ludzie z całej Polski, te zawalone parkingi pełne samochodów. Te herbaty, kawy w termosie, koce. „To jakiś koszmar” pomyślałam. To się nie mieściło w moim planie. Ale guz rósł w zastraszającym tempie, widziałam go już nawet pod skórą. Nie mogłam więc znów wyników schować do torby. Trafiłam do szpitala onkologicznego na Wawelskiej w Warszawie. Ciepło, kameralnie. „Tu mogę się leczyć” stwierdziłam. W październiku 2009 dowiedziałam się o chorobie, w grudniu trafiłam do szpitala, gdzie ustawili mi leczenie. Decyzja; najpierw chemia, bo guz jest za duży, by go usuwać.
Hej, jeszcze nie umieram
Chemię miałam zaplanowaną na 2 stycznia: „W życiu!!!!” stwierdziłam. Nie będę tego przekładać na Nowy Rok. Pierwszą chemię podali mi więc… w Sylwestra. Dostawałam wtedy sterydy, długo byłam jak nakręcona. One dodawały mi sił, łagodziły objawy. Wypadały mi włosy, brwi, rzęsy. „Dobrze, że mi wypadają te cholerne włosy, zniszczone były przez to ciągłe farbowanie” mówiłam sobie. Nikt w mojej pracy nie wiedział, że mam raka.Tylko szef. Znajomi mówili: „o, jak ładnie wyglądasz, o, zaczęłaś sobie wreszcie włosy prostować”. Nie brałam już tylu nadgodzin, zdarzało mi się zostawać w domu, ale każdego dnia próbowałam wstać i mówiłam sobie: „nie, nie poddam się, nie zobaczą mnie w złym stanie”.
Rok przed chorobą kupiłam sobie perukę. Kosztowała 50 zł, zakładałam ją czasem i wychodziłam na ulicę. Byłam ciekawa czy poznają mnie znajomi. Nie poznawali, a synowie śmiali się: „Bożeee, zdejmij to natychmiast”. Potem się już nie śmiali.
Ale jak mówiłam, nie demonizujmy chemioterapii, to nie jest świat podziemnego Hadesu. Normalne rozmowy, śmiech, życie. Wiele z nas ma takie podejście. Trzeba to przejść, zapomnieć, nie rozczulać się za mocno.
Tak samo miałam z usunięciem piersi. Zawsze myślałam: moje piersi są naprawdę fajne. Przed samą operacją zrobiłam zdjęcia, a potem? Trudno. Jest jak jest. Najtrudniejsze było to, że usunęli mi węzły chłonne. Każda czynność była trudna. Ukrojenie chleba– masakra. Jazda samochodem– masakra. Powieszenie prania– niemożliwe. Godziny godziny rehabilitacji, ćwiczeń, automasaże. Ja dojeżdżałam na rehabilitację do Centrum Onkologii z drugiego końca miasta. Bezradność była trudna. Nie wniesiesz sama zakupów, dźwiganie zgrzewki wody mineralnej– poza twoim zasięgiem.
Nie litujcie się, pomagajcie
Wszyscy, w jakimś sensie wiemy, jak ludzie reagują na cierpienie. Nie radzą sobie, nie ogarniają. Oczywiście na początku pytają: „jak się czujesz?”, pytają drugi raz. Ale nie daj Boże powiesz, co ci jest. Że boli, że ciężko, źle. Trzeci raz już się nie zapytają. Bo to straaaaszne. Jakby cierpienie było zaraźliwe. Jedna z moich koleżanek: „Dobrze, że to ciebie spotkało, a nie mnie, jesteś silna, dasz radę. Ja bym nie dała”.
Ale przecież nie chodzi o raka. Ludzie boją się cierpienia, to słabość. Co innego, gdy ich samych to spotyka.
Zresztą chory nie chce litości. Ja nienawidziłam pytań. Chciałam konkretnej pomocy. Dawali mi ją synowie, siostra, niektórzy znajomi.
Rozstańmy się, Miła, Miły
Rozstania są częścią takich przełomów w życiu. Rozstania z przyjaciółmi, partnerami. Widzisz wyraźnie kto z tobą jest, kto wspiera, znosi ból, fochy. Jeśli ktoś kochał twoja siłą, nie zawsze wytrwa w cierpieniu. Nie ma co tego żałować. Jest różnie.
Moje małżeństwo nie wytrzymało tej próby. Zresztą nie jestem wyjątkiem. Ale nie róbcie z nas ofiar, biedne, bez piersi, porzucone. Często to my mówimy: „koniec”. Ja kalkulowałam: ile mi jeszcze zostało miesięcy, jak chcę to przeżyć. Gdy chorujesz, przestajesz żyć na pół gwizdka.
Hej, jestem kobietą
Najgorsze jest wracanie do życia, do normalności. Chcesz kupić stanik, nie ma gdzie. Chcesz kupić sukienkę, to wyższy poziom ekwilibrystyki. Większość sukienek ma za ciasne rękawy. „Na kogo to jest?! Chyba na ręce patyki” złorzeczyłam. Dekolt? Boże, za głęboki. Rękawy? Za bardzo wykrojone, widać szwy. No i sklep z biustonoszami, mój hit. Już sama nazwa masakryczna. Czy nie można by normalnie? Jakoś kobieco. Kłębi się tłum, panie dyskutują o chorobach. „ A mi to jest to”. „Ale za to mnie”. Co to jest?!!! Czekam w gigantycznej kolejce, przymierzam stanik, obok proteza nogi. Halo, czy ja umarłam? Nie, nie umarłam. Dlaczego kupuję bieliznę, a obok leży proteza?!!Wychodzę upokorzona. Mam stanik sportowy, jeden czarny i jeden cielisty– ortopedyczne. Szał po prostu.
A przecież wciąż jestem kobietą. Ktoś mi powiedział: „Teraz po chorobie nikogo nie znajdziesz”. Słucham?! Ja nie znajdę? Znalazłam, od roku mam faceta, żyjemy normalnie, jak każda para. Kobiecość to stan umysłu, a stan posiadanych organów.
Ale wtedy, gdy wyszłam z tego cholernego sklepu, wiedziałam, że będę to zmieniać.
Najpierw sama zapisałam się na basen. Zdziwienie kobiet, gdy się przebierałam jednak mnie krępowało. Zapisałam się więc na zumbę. Potem sama zrobiłam kurs instruktora zumby, zaczęłam prowadzić zajęcia. W centrach handlowych, w fundacjach. Poznawałam kobiety takie jak ja– w trakcie raka, po raku. Mówiłam: dacie radę, a im więcej rzeczy będziecie robić, tym bardziej dacie radę. Podawałam im tylko rękę, i to było niesamowite patrzeć, jak niektóre z nich z milczących, zdołowanych stawały się wulkanami energii, dziś biegają maratony, występują na scenie, działają. „Bo kobiecość to nie są organy”.
Od 1 lipca otwieram salon w jednym z Centrów Handlowych w Warszawie. Będę sprzedawać biustonosze dla kobiet po mastektomii. Ale nie tylko. Nawiązałam współpracę z innymi kobietami. Zatrudniamy kosmetyczkę ( brak brwi, rzęs naprawdę jest problemem), manicurzystkę ( po chemioterapii płytka paznokcia już nigdy nie jest taka sama). Jedna chce stworzyć kolekcję ciuchów, druga szyć kostiumy kąpielowe. To będzie wielkie przedsięwzięcie pod krótkim hasłem: żyjesz, wciąż jesteś atrakcyjna, możesz, chodź, pomożemy ci. Wybrałyśmy nazwę nie kojarzącą się z nowotworami. YOKOTOKO.
Co daje choroba? Nie, nie mam żadnej misji, żadnego: badajcie się, dbajcie. Przecież się badałam. Misja może jest tylko jedna– to od nas zależy to, co zrobimy ze swoim życiem. Nawet w takiej sytuacji. Wstań, nie poddawaj się. Jestem delikatniejsza, bardziej uważna, słuchająca, ale wciąż, jak kiedyś myślę: ja jestem najważniejsza. I to, sądzę, jest mój największy życiowy sukces. Myślę, że jestem najważniejsza, bo dzięki temu mogę dbać i wspierać innych.
Ale lepszy ze mnie człowiek po chorobie. I już nie pędzę. Bo po co?:)