Zwolnienie. Cały miniony tydzień spędziłam w domu. Jelitówka – o dzięki ci za wirusy. Żeby nie było – w moim przypadku jelitówka to ból brzucha, głowy i ogólne osłabienie, więc źle nie jest, wiem, że niektórzy przechodzą ją znacznie drastyczniej. Ale że to wirus, a ja nikogo zarazić nie miałam zamiaru, więc na tydzień wylądowałam w domu.
Jak ja się cieszyłam. Tydzień spokoju, dzieciaki w szkole. A ja filmy pooglądam, książki coraz wyżej piętrzące się na półce w końcu poczytam. Po prostu cud, miód i malina. Jak się trafia taki tydzień wakacji w środku niemalże listopada, to jak się nie radować.
I to by było na tyle tej radości. Dobra. Pierwszy dzień faktycznie słabo się czułam, więc przedpołudnie i wczesne popołudnie przespałam. Reszta domowników sama się ogarnęła, coś mrożonego na czarną godzinę z lodówki wyciągnęli i obiad ogarnęli. Luz. Tak mi było dobrze się wyspać. Jest kilka rzeczy, które w życiu kocham – dobrze się wyspać, zjeść coś dobrego, wziąć gorący prysznic, gdy przemarznę – to jeden z nich. Jak się człowiek wyśpi, to świat od razu jawi mu się jako piękniejszy i bardziej przyjazny. I jakoś sił ma się więcej, zresztą zawsze powtarzałam, jak moje dzieci były małe – jak śpią, to znaczy, że zdrowieją. Tego się trzymam. No, ale nie o tym.
I kiedy tak jeden dzień gnaty wyleżałam, kiedy już trochę wiercić się z nic nie robienia się zaczęłam, zrobiłam najgorszą rzecz na świecie – wstałam. Po ch*j, dzisiaj się siebie pytam. Na diabła jakiego ruszyłam się z tego wyra, nie lepiej było mózg oszukiwać, że chora, że słaba i w ogóle kiepsko, a nie szukać sobie w domu zajęcia.
Jak mi ktoś powie, że kobieta w domu to w sumie nic nie robi, to przysięgam – skoczę do gardła i przegryzę aortę. Nie żartuję. Ja do perfekcyjnych pań domu nie należę, ba, nie zamierzam nawet ubiegać się o to wątpliwej wartości miano. A jednak, po całym tygodniu zrozumiałam, że jednak w pracy, to ja sobie odpoczywam.
Bo wyobraźcie sobie. Nie pracujecie, jesteście w domu. Fajnie, mąż dużo kasy zarabia, a wy nie musicie. Jakoś przestałam marzyć o tej sytuacji, choć do niedawna wydawała się bardzo atrakcyjną. Siedzieć w domu i nic nie robić, bo przecież okien co drugi dzień myć nie będę, a skoro odkurzam dwa razy w tygodniu, to częściej, nawet będąc w domu, nie mam zamiaru.
A jednak. Wstajesz rano, bo głupio trochę spać, jak wszyscy się spieszą. No więc wstajesz, bo chcesz zrobić śniadanie. Ty masz czas, tobie nikt spóźnień wyliczać nie będzie. Robisz kanapeczki, kawkę herbatkę, kroisz nawet jabłuszka do pudełka, a ja już wszyscy wychodzą , twoim oczom ukazuje się masakra. Jak można rano zrobić taki syf? Pomijam kuchnię, ale niepościelone łóżka, ręcznik na podłodze, szczoteczka w zlewie, zlew zapluty od pasty, gacie na podłodze, bo dzieci jakby nie wiedziały, gdzie kosz na pranie.
Okej, pierwszy dzień cię to bawi. Przynajmniej masz zajęcie. Każdy kolejny zaczyna lekko wku*wiać, zwłaszcza, że musisz po zakupy wyskoczyć i obiad zrobić. I nagle z ósmej rano, robi się jedenasta, a ty nadal w piżamie. No tak, jakby teraz ktoś do ciebie wpadł, to by powiedział: „A ty w domu, ty to masz dobrze, jeszcze w piżamie”. Tyle, że ja tej cholernej piżamy nawet ściągnąć nie zdążyłam, bo ogarniałam poranek rodzinny i po porankowy burdel!
Okej, tylko spokój nas uratuje. Zapomnij o bieganiu po sklepach i przymierzaniu nowych kiecek. Nie ma takiej opcji. Z jęzorem wywieszonym wpadasz do sklepu, kupujesz, co potrzebne na obiad i wracasz do domu, żeby zdążyć z gotowaniem, nim cała banda wróci. I kiedy już siadasz (w końcu!) z ciepłą kawą w fotelu, domofon. Kurier. Za chwilę znowu – poczta. Ciśnienie już ci się podnosi, zerkasz nerwowo na fotel… Kto wygra oni czy ty? Nim zdążysz zamknąć drzwi, zagaduje cię sąsiadka z pytaniem, czy nie masz może sprawdzonego przepisu na biszkopt, bo u ciebie to zawsze tak ładnie pachnie ciastem… Raz, dwa, trzy, cztery. Czas minął.
Drzwi się otwierają, tornister ślizga się rzucony po podłodze, a od drzwi słyszysz: „Cześć, co na obiad?”. Jeden się zameldował. Cierpliwie tłumaczysz, że czekacie na wszystkich, bo w ciągu godzin, każdy powinien zlądować w domu. I tym samym fundujesz sobie: „A zrobisz mi kanapkę” łamane na „Mogę serek” łamane na „Nic nie ma do jedzenia” choć lodówka pełna. Wymiana uprzejmości typu co w szkole, jak koledzy, kiedy sprawdzian, co zadane. I nagle kolejny tornister mknie po podłodze. Przechodzisz ten sam rytuał – co do jedzenia, jak w szkole, mogę kanapkę, kupiłaś jogurt?
I kiedy opanowujesz sytuację, drzwi otwierają się po raz trzeci. „Co tak ładnie pachnie?” – słyszysz. Czyli czas na obiad. Jest miło. Siadacie wszyscy przy stole, rozmawiacie, sprzeczacie, śmiejecie – tak jak miało być. I nagle – wszyscy znikają. Każdy ma coś do zrobienia, jedno dziecko trzeba zawieźć na zajęcia, drugie ma sprawdzian. A ty znowu w tej kuchni, z tym syfem, a przecież już było tak czysto.
Po ch*j ci ten nowy ekspres do kawy, jak nawet kawy nie masz kiedy wypić. I co? I znowu sprzątasz. Sprawdzasz lekcje na razie razy jeden, odpytujesz przed sprawdzianem. Wraca drugie – już niech ojciec lekcje sprawdzi, bo ty gnasz do sklepu po zestaw małego rysownika, bo się starszemu przypomniało, że na jutro potrzebuje. „Mamooo, a wyprałaś na jutro białą koszulkę? Na wuef potrzebuję”. „A właśnie, mamo – nie wiesz, gdzie moja biała koszula, jutro muszę założyć”.
To jest jakaś niekończąca się historia, bo nagle znowu wszyscy głodni i kolacja. A ty jeszcze pranie musisz wstawić, jedno złożyć, drugie powiesić. A przecież okien jeszcze nie umyłaś. Lodówkę chciałaś posprzątać, przegląd szafy dzieciom zrobić.
Dobra, jutro. Tyle, że jutro wpadasz w ten sam schemat. Nożeż, ja pie*dole. Na dupie nie ma czasu usiąść, książki poczytać, telewizję śniadaniową to jednym okiem jeszcze ogarniesz, ale nic więcej.
A jak jeszcze któraś ma małe dziecko na głowie, wolę nie myśleć…
I tak podłogi nie umyłam, okna olałam, a w cholerę z tym wszystkim. Się człowiek po pachy urobi, a jeszcze wieczorem przeczytasz, jak jeden z drugim w internecie komentuje, że baba to w domu nic nie robi albo TYLKO sprząta i TYLKO gotuje. To ja zapraszam do świata takiej baby, do jej codzienności.
No nic, na szczęście wirus poszedł sobie w p*zdu. Wróciłam do pracy i w końcu mam gdzie wypić ciepłą kawę. Zakupy zrobi mąż, zupa na dwa dni zrobiona, a gacie i ręczniki z podłogi jakimś cudem znikają, jak się dwa razy huknie, że o porządek w domu każdy powinien dbać. No.