W szkole miałam takiego kolegę: miły, inteligentny wysoki, kulturalny i przystojny. Ideał. Zdaniem naszych mam, oczywiście, bo my – dziewczyny – uważałyśmy go wówczas za straszliwego nudziarza. Lubiłyśmy go co prawda, ale żeby się z nim umówić do kina, czy na spacer?! Tylko na zasadach koleżeńskich, żadnych tam maślanych oczu i broń Boże żeby przyniósł którejś kwiatki!
W klasie panowała wówczas moda na wzdychanie do drobnego, eterycznego blondynka W., (dziś zachodzę w głowie na czym polegał ten fenomen, zwłaszcza odkąd na jakimś portalu społecznościowym zobaczyłam go jako łysego pulpeta z tym samym antypatycznym i postmodernistycznym wyrazem twarzy), który od czasu do czasu jedynie zaszczycał którąś z nas odrobiną zainteresowania. Trudno mi powiedzieć, czy to ten jego przerośnięty trzeci migdał i wiecznie lekko uchylone usta tak działały na nasze młodzieńcze, dziewczęce serca, czy raczej owa legendarna już niedostępność.
I ja również podkochiwałam się w nim jako nastolatka, a kiedy przypadkiem padało z moich ust kilka słów niekłamanego podziwu dla jego romantycznie posępnej i dekadenckiej osobowości (dziś nazwałabym go zblazowanym małolatem), moja mama kwitowała to zawsze jednakowo: „Matko Boska, czy wyście wszystkie powariowały?! To przecież beznadziejny typ. Ja to lubię tego twojego kolegę z klasy, co gra na fortepianie. A wiesz, że dzwonił wczoraj do ciebie?…”. Wołałam wówczas nie wiedzieć. W szkole okazywało się, że pozostałe koleżanki miewały ze swoimi mamami podobnie.
Uwielbienie naszych mam dla owego muzykującego kolegi umiałyśmy umiejętnie wykorzystać… Umawiając się na spacer po lekcjach z W. lub – nie daj Boże – jakimś znajomym licealistą na widok którego szybciej biło nam serce, wystarczyło skłamać bezwstydnie rodzicom, że umówiłyśmy się właśnie z pianistą z klasy. Mamy nie miały obiekcji – przy pianiście, kulturalnym, wysokim i łagodnym, byłyśmy bezpieczne i „zaopiekowane”. Mamy jemu UFAŁY. W rekordowy letni wieczór, dwie z nas były zatem z nim w kinie, dwie w parku, a trzy w Filharmonii Narodowej. W tym samym czasie, oczywiście.
Szperając ostatnio w pudełku ze zdjęciami mojej mamy, zobaczyłam fotografię przedstawiającą ją jako roześmianą i bardzo młodą dziewczynę w kostiumie kąpielowym na jakiejś nadbałtyckiej plaży. Oprócz mamy, na zdjęciu było jeszcze kilkoro innych młodych ludzi. – To Baśka, wyjechała do Niemiec tuż przed Stanem Wojennym. A to Lidka, muszę się do niej odezwać, też jest już babcią! – objaśniła mi mama. – A to? – spytałam wskazując na chłopaka, który nie pasował mi do reszty tego towarzystwa. Był bardzo wysoki i umięśniony, miał gęste, ciemne włosy i bardzo gęstą brodę. Patrzył w obiektyw aparatu bardzo pochmurnym, ale przyznam intrygującym spojrzeniem. No i na pewno nie był moim ojcem, choć na fotografii obejmował moją mamę w pół…
– E…– rozmarzyła się moja mama. – To Zbyszek. Wszystkie się w nim kochałyśmy. Był bardzo przystojny, kawał mężczyzny, popatrz tylko.
– Chodziłaś z nim? – spytałam szybko, próbując wyobrazić sobie moją mamę z jakimś innym facetem niż mój tata. Zrobiło mi się dziwnie niewyraźnie. I ten Zbyszek jakiś taki, obrażony, „nadmuchany”. Dziwny. – No, tak jakby – mama zrobiła dokładnie taką samą minę, jak moja córka przyłapana na wyjadaniu ponad przydziałowej ilości żelków. – Wiesz, on był taki niedostępny. W sumie każdej dawał nadzieję, ale o żadnej nie powiedział nigdy „moja dziewczyna”. Ale przystojny, co?
Przyjrzałam się bliżej Zbyszkowi. Jego amatorska uroda nie przekonywała mnie zupełnie. Może jakby go ogolić, ostrzyc jakoś? – Czy ja wiem – powiedziałam więc ostrożnie, nie chcąc zranić matczynych uczuć. Z opresji wyrwała mnie moja córka, siadając między nami i oświadczając: „Kostek się we mnie kocha.”.
– Kostek? – uśmiechnęłam się mimowolnie na wspomnienie miłego i kulturalnego dziewięciolatka o długich rzęsach i spokojnym usposobieniu. – Oj, mamo, ale on mi chce plecak ciągle nosić… I lekcje razem odrabiać… – To źle? – spytałam zdziwiona, zastanawiając się jakie też wymagania dotyczące rycerskich zachowań mogą mieć dzisiejsze trzecioklasistki. – No, ja wolę sama. A, wiesz, Piotrek powiedział, że może zaprosi mnie albo Kasię na mecz, żebyśmy mogły oglądać jak strzela gole i trzymać mu wodę… Poprawiałam mu dzisiaj zadanie w zeszycie. To lecę pouczyć się wiersza – powiedziała moja córka i zniknęła w swoim pokoju. Spojrzałyśmy na siebie z moją mamą, a potem w milczeniu poskładałyśmy stare fotografie do tekturowego pudełka w gwiazdki. Niedostępność jak widać, nadal jest w cenie.
P.S. Wczoraj mój wysoki i „nudny” kolega z klasy pojawił się w moim życiu ponownie. A raczej pojawił się na ekranie komputera, wysyłając mi zaproszenie na popularnym portalu społecznościowym. I powiem wam jedno: czasem warto posłuchać mamy. 😉