Niektórzy znają go z radiowej Trójki i popołudniowej, niedzielnej „Siesty”. Inni z tego, że jest fotografem i podróżnikiem.
Marcin Kydryński przez 25 lat podróżował do Afryki, jak sam mówi, tam odnajdywał spokój, szczęście, ale też był świadkiem cierpienia i okrucieństwa. Tam mierzył się ze swoimi lękami i słabościami. 25-letnie doświadczenia postanowił zebrać w książce „Biel”. I trudno powiedzieć, czy to książka bardziej o Afryce, czy o nim samym. Podobnie, jak nasza rozmowa.
Ewa Raczyńska: Dlaczego Afryka?
Marcin Kydryński: Ze stu powodów. Także dlatego, że kiedy zacząłem po niej podróżować 25 lat temu, było tam mało ludzi. A ja pustkę i spokój lubię, może w ten sposób Afryka odpowiadała na moje największe potrzeby.
Jednocześnie doznanie świata w Afryce było dla mnie znacznie bardziej intensywne niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. Ten kontynent wydał mi się soczewką, w której każdy drobiazg, z jakich składa się nasze życie, ogromnieje i staje się ważny. Jestem fotografem w związku z tym poszukuję piękna. Oczywiście wiadomo, że piękno jest w oku postrzegającego, więc jest kwestią bardzo indywidualną. A ja znajduję je w Afrykanach. W mniejszym stopniu w mieszkańcach mongolskich jurt, albo w wioskach wysokich Andów, wśród Eskimosów, czy Aborygenów. Natomiast w Afryce mógłbym spędzić resztę życia portretując jej mieszkańców.
Łatwiej opisywać obrazem czy słowem?
W moim przypadku to się uzupełnia. Mój mistrz i przewodnik Ryszard Kapuściński miał na ten temat inną teorię. Twierdził, że słowo musi wystarczyć i nigdy bez wyjątku nie umieszczał w swoich książkach, za życia przynajmniej, swoich fotografii. Osobno ukazywały się albumy z jego zdjęciami. Zdaniem Kapuścińskiego słowo i obraz wykluczały się nawzajem. Być może uważał, że fotografia ograniczała wyobraźnię.
Wychowałem się na piśmie National Geographic, w którym zdjęcia i tekst niejako istniały obok siebie, dopowiadając się nawzajem. Moim guru był Robert Caputo: pisarz i fotograf, choć często bywało tak, że inna osoba pisała, a inna robiła zdjęcia do tekstu. Operując na podstawowym poziomie i słowem i obrazem uznałem, że są sytuacje, których nie umiem opowiedzieć inaczej, jak tylko fotografując. Jednak jakkolwiek fotografia może być pasem startowym dla wyobraźni, to wszelako głębszych myśli może nie unieść, zwłaszcza jeśli nie chcemy pozostawiać odbiorcy zbyt dużej przestrzeni dla jego własnej interpretacji obrazu, jaki widzi. Kiedy chcemy być precyzyjni. Wtedy potrzeba celnych słów.
W czasie swojej podróży po Afryce spotkał Pan Andy’ego, który nie robił ani notatek, ani zdjęć.
To dawna historia. Do dzisiaj nie wiem lub nie pamiętam, co nim kierowało. To było prawie 25 lat temu, widzieliśmy się raptem może dzień, może dwa. Spędziliśmy niewiele czasu razem, podczas którego on opowiadał o swoich podróżach, wówczas mi imponując, bo ja byłem na początku swojej drogi, a on wędrował długo.
Pamiętam, że zdumiało mnie, że wędrował latami z małym plecakiem. I rzeczywiście nie notował i nie fotografował, co mnie z jednej strony ujęło, bo bez skupiania na zapiskach czy fotografii pewnie wszystko co wokół przeżywa się znacznie głębiej. Ja często obserwuję ludzi, którzy przychodzą w wyjątkowe miejsca tylko zrobić zdjęcie i nawet przez sekundę nie są w stanie przeżyć urody napotkanego krajobrazu, jakby odgradzając się aparatem od rzeczywistości.
Doceniam, że ktoś potrafi wyłącznie przeżywać. A z drugiej strony myślę, że może zbyt filozofuję na temat Andy’ego i być może był on postacią nieskończenie płytką, która nijak nie potrzebowała utrwalać swoich refleksji, ponieważ nie miał ich zbyt wielu, a fotografować po prostu nie umiał.
Ale zatrzymał Pana… Poświęcił mu Pan fragment książki.
Bo ta książka, a w niej Afryka, jest jedynie pretekstem do rozmowy o różnych sprawach, takich właśnie jak ta, o którą Pani zagadnęła. O tym wszystkim można by rozmawiać nad książką z Warszawy, tekstach o Mazurach czy Lizbonie. Jednak ja związany jestem z Afryką od 25 lat, więc siłą rzeczy jest ona dla mnie taką soczewką w której każde doświadczenie ogromnieje, nawet tak błahe, jak historia Andy’ego i daje przyczynek do dyskusji, do stawiania pytań.
Mówi Pan, że książka bardziej jest o Panu niż o Afryce.
To spacerownik. Spacerujemy po tej Afryce długo i daleko, i rozmawiamy tak naprawdę o wszystkim, w znikomym stopniu o kondycji tego kontynentu, bo od tego są inni pisarze, historycy, ekonomiści, politolodzy. Ja się na nich powołuję, czerpię z nich pełnymi garściami, bo zawsze jeżdżę z plecakiem książek. Ale nie o historycznych przemianach, jest ta książka, choć przecież dotyka historii. Ta książka – proszę wybaczyć pewną górnolotność – o życiu jest.
Czy jest alegorią Pana życia? Pisze Pan o lękach, o okrucieństwie i spokoju – wszystko to odnajduje Pan w Afryce.
”Biel” można czytać jako najczystszej formy autobiografię. Aby jednak takie czytanie sprawiło przyjemność, wypadałoby mnie uważać za kogoś ważnego. Takich osób jest niewiele, ten trop bym zatem odradzał. Nie to jest istotą rzeczy. W znacznym stopniu udaje mi się dotykać spraw uniwersalnych, wobec których stawiam pytania. Wierzę, że są to pytania, które każdy z nas uzna za istotne. Dotyczą przemijania, miłości, muzyki, religijności i wiary, które nie są bynajmniej tożsame. Szukają źródeł okrucieństwa w człowieku, zastanawiają się nad filozofią podróży, ekologią, ludzkimi postawami wobec sytuacji krytycznych.
W obliczu śmierci stawia Pan sobie pytanie, czy zasłużył na życie.
Pytań jest dużo. Niewiele gotowych odpowiedzi. My, żyjąc przeważnie w mieście, spiesząc się, mając mnóstwo spraw do załatwienia nie zadajemy ich sobie wystarczająco często. A wierzę, że warto je sobie zadać, żeby stać się odrobinę lepszym.
Albo zatrzymać się i nie nadążać…
O tak, to jedno z moich ulubionych sformułowań, bo od nienadążania jestem wybitnej klasy specjalistą.
Dzisiaj może Pan powiedzieć, że Afryka, podróże po niej, w jakiś sposób ukształtowały Pana?
Moje podstawowe doświadczenia zogniskowały się właśnie w Afryce. Być może to kwestia rozrzedzonego powietrza, być może upału, w którym wszystko ogromnieje. Próbowałem żyć wspólnie z Afrykanami. Wędrować, dzielić chatę, pożywać. Patrzyłem, jaki wysiłek wkładają każdego dnia, nie żeby wytwarzać strawę dla ducha, a żeby zwyczajnie przetrwać do następnego świtu. My, którzy na co dzień tego nie dostrzegamy, już nie mówiąc o docenianiu, nagle uzyskujemy odmienną optykę. W tym sensie Afryka na pewno mnie ukształtowała. Myślę, że też wyostrzyła moją uważność na sprawy drugiego człowieka i na urodę świata. Powstrzymała mnie także przed powszechną dziś plagą oceniania innych.
Pisze Pan, że ma sentyment do powszedniości, ale Afryka nie jest dla większości powszednia.
Podróżując po Afryce nie byłem na froncie, choć wokół trwały wojny i rzezie, jak w Somalii czy Sudanie Południowym. Szczerze? Bałem się, po prostu. A ponieważ nie pracuję dla New York Timesa lecz dla siebie, nie miałem też wiary, że moje słowa lub fotografia zmienią świat. Tylko ludzie o tym przekonani mogą ryzykować życie dla zdjęcia. Było tam wówczas wielu reporterów. Jednak ci po wszystkim wyjeżdżali na kolejny front i zostawiali za sobą ludzi, którzy właśnie doświadczyli ostatecznej potworności. A ci musieli dalej w tym świecie żyć, układać sobie codzienność, tę ich powszedniość właśnie. W niej musiało być miejsce na szczęśliwe chwile, na miłość, na dobroć. To mnie zawsze najbardziej fascynowało. Jak żyć w Sierra Leone, czy w Liberii, po koszmarze, który się wydarzył. Kiedy tam jechałem, byłem już sam, nie deptałem po piętach innym reporterom. Interesuje mnie krajobraz po apokalipsie.
Zaprzyjaźnia się Pan szybko?
Zaprzyjaźniać się to za dużo powiedziane. Nie jestem przesadnie towarzyski. Staram się być uważnym wędrowcem. Mam w sobie dużo serdeczności dla ludzi. Nigdy nie chowam urazy. To już jest dobry start, żeby się zaprzyjaźnić, prawda?
Opowiada Pan historie Marii, która odwiedza Pana w nocy, za seks nie chce pieniędzy, wychodzi, a Pan już nigdy jej nie spotyka. Jakie są kobiety Afryki?
To Pani powiedziała, że za seks. Proszę zwrócić uwagę, że nie ma go wcale w tym opowiadaniu. Są dwa, trzy pocałunki, pełne czułości. Tylko tyle, prawda? Maria to historia z 1994 roku. Opowiadanie, które można uznać za feministyczne. Afryka jest kontynentem, który poddaje kobiety represji właściwie w każdej sferze a ja z wdzięcznością i z miłością patrzę na każdy przejaw ich uwolnienia. To są sytuacje rzadkie, ale jedną z nich opisałem w historii o Marii.
Możemy długo rozmawiać o kobietach Afryki, skupić się na tym, jak ciężki jest ich los, ciężki nieporównywalnie z innymi miejscami na ziemi chociażby ze względu na klimat, na kulturę, na tradycję. Ta właśnie nakazuje kobietom, albo siedzieć w domu i szczelnie łącznie z oczami być spowitą w czarne szaty, albo każe im codziennie iść po 10 km po wodę z 20 litrowym kanistrem, albo każe im być niewolnicami seksualnymi. Więc można o tym rozmawiać bardzo długo. W piekle, jakim jest Somalia, powszechnie okalecza się kobiety, jakby sam skwar i wojna nie wystarczyły dla doświadczenia koszmaru. Podobnie jest w serdecznym Sierra Leone, gdzie wskaźnik okaleczania dziewcząt wynosi 98%, jest jednym z najwyższych na świecie. W turystycznym Egipcie. W od prawieków chrześcijańskiej Etiopii.
Jak widać, to nie musi być wściekle islamski kraj, by praktykować barbarzyńskie wobec kobiet obrzędy. Możemy o tym mówić, ale niewiele nasza rozmowa zmieni. Zmiana musi wyjść z wnętrza samych społeczeństw. Nie może zostać przez nas narzucona, jakkolwiek buntowalibyśmy się przeciwko tym zbrodniom. Skupiłem się na wyzwolonych, szczęśliwych kobietach. Nielicznych, jak Maria, która ma miejsce w moim sercu, chociaż dzisiaj, blisko ćwierć wieku później, już nie pamiętam jej twarzy.
Pisze Pan: „Prawdziwym wojownikiem jest ten, który staje do walki z sobą, wypowiedzianą własnym wadom i słabościom”.
Tak, to pierwotna definicja dżihadu. W tym sensie sam jestem dżihadystą odmawiając sobie codziennie pizzy, piwa, zmuszając do ćwiczeń. Niech mi pani wierzy, jaki wielki to jest wysiłek…
To są dla Pana słabości?
To są ogromne słabości. Bo ja najchętniej leżałbym na sofie i czytał książki. Dosłownie każda aktywność, jaką podejmuję, a która poza tę sferę wychodzi, to jest mój dżihad. Wie Pani, to historia przeinaczyła znaczenie tego pięknego słowa. Sami muzułmanie, mieczem zdobywając kolejnych wiernych. U początku dżihad był zmaganiem jednostki w trudnej sztuce samotnego dochodzenia do Boga. Warto o tym pamiętać. Podoba mi się hinduska myśl, że szczęśliwy byłby świat, w którym byłoby tak wiele religii, jak wielu jest ludzi. Chciałbym żyć w kraju, w którym wiara jest prywatną sprawą każdego człowieka. Bo czyż nie jest to najbardziej intymna sfera?
Afryka to 25 lat Pana życia, jednak mówi Pan, że nadal jest Pan tam tylko obserwatorem. Nigdy nie poczuł się Pan częścią tego miejsca?
Tam pozostanę obcy, choć ludzie są bardzo życzliwi i otwarci. Ale są też tacy właśnie dlatego, że ja jestem od nich odmienny i traktują mnie z charakterystyczną dla Afryki gościnnością, szczególną wobec przybysza z daleka. Albo też, choć na szczęście zdarza się to coraz rzadziej, z odrobiną respektu, który przez pokolenia był im wpajany wobec białych najeźdźców. Ale nijak nie uznają mnie za swojego, bo mają świadomość w jak różnych i odległych od siebie światach żyjemy. To są osobne planety.
Wracam pamięcią do dnia, kiedy podróżowałem starą ciężarówką przez jedną z najdzikszych puszcz kontynentu, na granicy Kamerunu i Konga, drogą wyrytą przez miejscowych drwali. Ten las był niezmierzony, nie da się do niego przeniknąć. Na postoju wszedłem kilka metrów w tę puszczę i pomyślałem wtedy: „jestem tu gdzie chciałbym być, jestem tu szczęśliwy, ten las jest dla mnie gościnny, czuję, że mnie przyjmuje z miłością”. Parę godzin później śmiertelnie zachorowałem. Pomyślałem sobie wtedy, że może przedwcześnie uznałem się częścią tej urody świata, a ona każdego dnia będzie dawała mi odczuć, że jestem dla niej nieistotny i zbędny. Za wcześnie poczułem się częścią Afryki. Być może to nigdy się nie stanie.
Pan wracał do Afryki przez 25 lat, a jednak my częściej wracamy do miejsc, gdzie czujemy się jak u siebie.
Po 25 latach czuję się wciąż gościem. Ogromnie wdzięcznym, ale ciągle gościem.
Dużo w tym pokory?
O tak, bo ten kontynent uczy pokory bardziej niż czegokolwiek innego.
Zamknął Pan jakiś etap swojego życia tą książką?
Tak. Moja mama nawet się ucieszyła myśląc, że już nigdy tam nie pojadę. Tego nie mogę obiecać, bo mam teraz w planie kilka podróży, podczas których jestem przewodnikiem dla ludzi ciekawych Afryki i ciekawych fotografii. To jest zupełnie innego typu podróżowanie, także niebezpieczne, jak każde wyjście z domu, ale jednak nie mające kompletnie nic wspólnego z samotnym wielomiesięcznym podróżowaniem przez afrykańską puszczę. Te długie wyprawy odwiesiłem, jak stary kapelusz. Na razie. Kto wie, może za kilka lat wciąż będzie na mnie pasował.