Droga redakcjo,
1 października zostałam studentką. Zasiadłam w ławach uczelni po raz pierwszy, z ogromną determinacją i podekscytowaniem. I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jeden, mały szczegół. Mam 46 lat. W końcu postanowiłam zainwestować w siebie.
Znajomi śmieją się, że powinnam wybrać uniwersytet trzeciego wieku, a nie normalną uczelnię. Może na początku mnie to denerwowało, a nawet demotywowało… Dzisiaj jednak wiem, że dobrze zrobiłam. Postawiłam na siebie, w końcu!
Ostatnie lata spędziłam na wychowywaniu dzieci, męża też! Za mąż wyszłam w wieku 18 lat. Wszyscy mówili, że to paranoja. Młodzieńcza miłość, która zaraz nam przejdzie. Zaraz po maturze zaszłam w ciążę. Złożyłam papiery na uczelnię. Ba, dostałam się na medycynę! Studentką byłam miesiąc. Pewnego dnia zamiast na zajęciach, wylądowałam na oddziale patologii ciąży. Dziecko było dla mnie najważniejsze. Studia mogły poczekać.
Potem urodziłam jeszcze dwójkę dzieci. Na szczęście mój mąż miał na tyle dobrą pracę, że mogliśmy sobie pozwolić na to, bym została w domu. Stałam się typową kurą domową. W ogóle o siebie nie dbałam, nie miałam życia poza dziećmi i mężem. Nie byłam tylko lekarką, ale przy okazji sprzątaczką, kucharką, nauczycielką i przyjaciółką. Najstarsze dziecko miało 9 lat, kiedy wpadłam w depresję.
To był czas, kiedy depresja była postrzegana jak fanaberię. „Bo kobiecie nie chce się zajmować dzieckiem, bo jest wyrodną matką, bo jest egoistką…” W tym całym nieszczęściu, moim największym szczęściem był mąż. Przejął trochę obowiązków, odciążył mnie i zaprowadził… do pracy! Nie było to coś niezwykłego. Ot, zwykła praca w salonie piękności. Na pół etatu, pomoc w ogarnianiu rachunkowości. Zawsze miałam talent do matematyki, w domu zajmowałam się rachunkami. Żeby nie było – salon należał do kuzynki męża, więc wszystko było trochę poza kolejnością. Pomimo wszystko, dzięki nim odżyłam!
Dzieliłam życie między pracę i dom. Bałam się, czy dzieci sobie z tym poradzą. Pracowałam do południa, więc teoretycznie w czasie, kiedy maluchy były w szkole. Chciałam być jak najbliżej nich, a z drugiej strony mieć coś z życia dla siebie. Matka kwoka, co? Zgadnijcie ile wytrzymałam w pracy. Uwaga, całe cztery miesiące! Przyszły wakacje. Dzieci płakały, żebym została w domu… No i zostawałam, przez kolejne kilkanaście lat.
W międzyczasie dzieciaki dorosły, mąż dostał awans, a ja zostałam perfekcyjną panią domu. Pokochałam gotowanie, prasowanie, a każda przyjaciółka dzwoniła do mnie z błaganiem o poradę jak usunąć plamę po podkładzie z koszulki czy upiec moją popisową bezę. Moja metamorfoza była zauważalna dla wszystkich. Nie byłam już kurą domową, a kimś, kto naprawdę cieszy się życiem! Koleżanki i koledzy moich dzieci zazdrościły im matki – dla mnie to był największy komplement.
Rok temu najstarszy syn spełnił moje marzenie – został lekarzem. Na imprezie, którą zorganizowałam dla niego i jego przyjaciół, syn zażartował, że teraz pora na mnie. Konkretniej na studia i na mnie. Wyobraźcie sobie, jak bardzo się śmiałam! Mój mąż skwitował to tylko hasłem, że na studia mnie nie puści, bo jeszcze znalazłabym sobie młodszego kochanka.
Kochanka nie potrzebowałam, ale studia zaczęły mnie coraz bardziej intrygować. Zaczęłam szukać uczelni w pobliżu domu. Kierunek nie miał znaczenia. Szukałam, grzebałam w Internecie, ale nic nikomu nie mówiłam. W końcu zdecydowałam się na rachunkowość. Trochę tego zakosztowałam i naprawdę polubiłam. Kto wie, może gdybym nie uległa dzieciakom, dzisiaj byłabym ministrem finansów?!
Tydzień temu urządziłam rodzinny obiad. Zaprosiłam dorosłe dzieciaki z żonami, a mąż zastanawiał się, czy przypadkiem nie chcę ich poinformować o ciężkiej chorobie. Kiedy wszyscy rozkoszowali się pieczenią ze śliwkami, postanowiłam przekazać im tą radosną informację. -Kochani, zapisałam się na studia. Zaczynam w sobotę.
-Studia?! A ja myślałem, że masz raka!
Reakcja syna-lekarza była o wiele bardziej zaskakująca.
-A już myślałem, że nigdy nie załapiesz – zasługujesz na coś dla siebie!
Ma rację, zasługuję. Tyle lat poświęcałam się dla innych, że teraz pora zadbać o siebie. Kiedy usiadłam w szkolnej ławie z okazji innej niż wywiadówka czy przedstawienie. I wiecie co? Bardzo mi z tym dobrze! W końcu czuję, że robię coś dla siebie. Może i nie zacznę pracować w zawodzie za trzy lata, ale przynajmniej będę miała świadomość, że postawiłam na siebie.
Z mężem założyłam się, że jeżeli skończę studia w terminie, za trzy lata jedziemy w wymarzoną podróż dookoła świata. Czy to nie cudowna motywacja?!
Pamiętajcie, na zrobienie czegoś dla siebie nigdy nie jest za późno! Niezależnie od tego, czy chcesz studiować, zostać pilotem czy może skoczyć ze spadochronem. My, kobiety zasługujemy na wszystko, co najlepsze. Nieważne, ile masz lat i skąd jesteś, spełniaj swoje marzenia.