Go to content

„Ludzie tęsknią za prostotą. Wielość rzeczy nas przytłacza”

Ludzie tęsknią za prostotą, na przykład za namiotem, który codziennie rozkładają moi bohaterowie w filmie. Wiele osób z rozrzewnieniem wspomina, coś takiego z dzieciństwa, ograniczenie, prostotę, cieszenie się małymi rzeczami. Zjedzeniem konserwy na biwaku, ogniskiem. Wielość rzeczy często nas przytłacza. Ograniczenie przedmiotów wokół nas, jest czasem naprawdę zbawienne – przekonuje Maria Zbąska, reżyserka i autorka scenariusza filmu pt. „To nie mój film”, w rozmowie z Agnieszką Grün-Kierzkowską dla Ohme.pl.

Agnieszka Grün-Kierzkowska: Dawno nie oglądałam polskiego filmu drogi. Specyficznej drogi wzdłuż polskiego wybrzeża… Czy pomysł na scenariusz zaczerpnięty był z wydarzeń rzeczywistych, czy to pani kreacja?

Maria Zbąska: Jest to zupełnie wymyślony koncept. Czytałam co prawda o parze, która poszła na taką wyprawę, zimową porą z wybrzeżem Bałtyku w tle, ale ich motywacja była inna…Nie pokonali i chyba nie mieli takiego założenia, całej trasy polskiego Wybrzeża. Tak więc to tylko częściowa inspiracja, wiem natomiast, że na pewno ciągnęli za sobą sanki. Była zima, to zapamiętałam.

Oglądając „To nie mój film”, odniosłam wrażenie, że jednak są w Polsce dzikie plaże, trzeba się tylko wybrać na nie w odpowiednim czasie?

Wybrzeże zimą jest puste, piękne i dzikie. Zupełnie inne niż to, do którego jesteśmy przyzwyczajeni podczas letniej kanikuły. Można spotkać dzikie zwierzęta i nie spotkać przez cały dzień człowieka. Niezwykły pejzaż. Zimowy Bałtyk jest wciągający i niesamowity.

I tutaj rozumiem, że natura i specyfika Bałtyku, były sprzymierzeńcem w pracy nad filmem?

Ze względu na tą nieprzewidywalność Bałtyku, to mogło być uciążliwe, ale z drugiej strony efekty są niesamowite i bardzo naturalne. To jest po prostu piękne miejsce, naturalne jest więc to, że w kinie dobrze to widać, ma swoją naturalną dramaturgię. Powiedzmy szczerze, robi wrażenie na ekranie, jak również na żywo. Nie ukrywam, że praca na planie filmowym była bardzo trudna i wymagająca. Zima, dojmujący wiatr, wszechobecna przenikająca wilgoć… Chyba ta wilgoć była najgorsza, na dodatek z piachem i taką specyficzną bryzą solną, która dostaje się do sprzętu. Wszędzie się dostaje. Do każdego zakamarku ciała. Praca była bardzo trudna, ale miejsce, w którym pracowaliśmy było niezwykłe. To nam rekompensowało niedogodności.

Zwróciłam uwagę na symboliczne sceny w filmie. Na przykład ta z wichurą, która niemal biczuje bohaterów siłą wiatru, jest moim zdaniem niezwykle wymowna, oczyszczająca. Czy tego typu obrazy mają inspirować widzów do przemyśleń?

W ogóle przemyślenia to rzeczy dobre i pożądane. Jeśli coś inspiruje kogoś, daje pole do przemyśleń, to wielka satysfakcja dla twórców. Rzeczywiście w naszym filmie jest dużo takiej przestrzeni i miejsca na uczucia widzów, na ich interpretacje. Znajdą tam naprawdę piękne rzeczy, których ja na pewno nie wymyśliłam świadomie i nie zrobiłam świadomie. To wszystko powstawało w jakimś magicznym timingu, na nieodkrytych obszarach podświadomości. Widz staje się współautorem tej podróży.

Myślę, że cała symbolika i bardzo dużo rzeczy w tym filmie, jest tylko delikatnie zaznaczone, muśnięte albo w ogóle jest tą przestrzenią, w której widz może stworzyć ten film sobie od nowa. Z tego jestem bardzo dumna i napawa mnie to satysfakcją.

Przyszło mi do głowy, że film opisuje drogę świeckiego odkupienia, jest podróżą nie oczywistą a zarazem bliską. Jedni wybierają Santiago de Compostela a inni, w tym przypadku pani bohaterowie, polskie wybrzeże.

Miejsce wędrówki nie ma znaczenia w kwestii duchowej. Bałtyk w zimie jest niezwykłą scenerią, w naszym wypadku nieoczywistą. Fakt, że pani myśli o tym w ten sposób jest bardzo piękne. Wzrusza mnie…

Dziękuję. Mnie też czas spędzony z pani filmem wzruszył. Nie żałuję ani minuty, a jeszcze bardziej tego, że na gorąco możemy o tym porozmawiać. Dawno nie było w polskim kinie, filmu z tak dużym ładunkiem egzystencjalnym, filmu, gdzie cisza krzyczy i który po obejrzeniu rezonuje przez długi czas. Taki był zamysł?

Takie było chyba moje marzenie. Chciałam bardzo, żeby on był delikatny, bardzo czuły. Żeby dać widzowi przestrzeń, sprawić, aby on też był odkrywcą. Bardzo bałam się zanudzić widzów, a z drugiej strony ta powierzchowna monotonia podbija dramatyzm tego obrazu. Podskórnie można wyczuć w tej niespieszności napięcie. Chciałam, żeby widzowie mieli miejsce do takiego wspólnego pójścia z bohaterami, ale też zatrzymania się, złapania oddechu… i czasem też do uśmiechu.

Gratuluję niezwykłej atmosfery, mocno realistycznej. Widz przenosi się tam niemal fizycznie, wnika w akcję. Niesamowita jest postać Wandy, grana przez Zofię Chabierę. Jest prawdziwa i bliska, możemy w niej nieomal odnaleźć kawałek siebie. Zapytam tak, czy swojskość bohaterki była zamierzona, czy był pomysł, abyśmy my, kobiety, dziewczyny mogły w niej zobaczyć siebie?

Wanda jest mi bardzo bliska, ale też bardzo bliski jest mi Janek. Kreując tych bohaterów, stworzyłam jednego mi bliskiego a drugiego nie. Obdarowałam ich też, swoimi wszystkimi wadami. Jeszcze sięgnęłam po wady moich przyjaciół, znajomych. Ale to nie jest takie oczywiste. Spotkałam się z opiniami, że niektórzy nie znoszą Wandy. Inni bardzo dobrze rozumieją Janka i wcale to nie wynika z podziału na płeć.

Bardziej chodzi tu o łączność charakterologiczną. Zdarza się, że właśnie kobieta lepiej rozumie Janka, on jest bardziej poukładany, bardziej racjonalny od Wandy. Wydawało mi się, że uniknęłam paru stereotypów związanych z płcią, skupienie na wrażliwości, charakterach, jest tutaj dominujące. Słyszałam naprawdę często od widzów: ja jestem Wandą. Taką jej porte parole. Również od wielu mężczyzn do mnie to dochodziło.

Ja też jestem Wandą…

Więc to jest bardzo ciekawe, ale są ludzie, którzy naprawdę nie rozumieją Wandy, nie cierpią Wandy i ona naprawdę doprowadza ich do szału. Więc to nie jest takie proste.

Ja myślę, że Wanda sama sobie zdaje sprawę z tego, że może kogoś doprowadzić do szału, bo sama siebie też doprowadza momentami do szału.

Tak, to bardzo trafne, właśnie tak jest.

Zauważalne szybko pojawiające się znudzenie w relacji, dojmujące niezadowolenie z siebie, w sumie bez powodu, bo możemy się tylko domyślać jakiś przyczyn tego niezadowolenia bohaterów. Przebodźcowanie otoczeniem, multimediami…To widać w tym dziele. Moje pytanie w związku z tym, czy pani zdaniem właśnie takie oderwanie od codzienności, od cywilizacji, jest okazją do poznania siebie, partnera, naprawienia czegoś, a może odbudowania relacji? Jednym słowem czy musimy znaleźć się w trudnych warunkach, żeby wreszcie stanąć po tej samej stronie?

To wszystko o czym pani mówi, to już nie jest nawet interpretacja, taki właśnie był zamysł mojej historii. Żyjemy w świecie przesytu, jeśli mamy jakąś pracę, nie mamy wyzwań egzystencjalnych, nie czujemy zimna, głodu, jest ciepło i przyjemnie, to szukamy podniet, szukamy możliwości sprawdzenia się.

Żyjemy we względnym komforcie, stępiamy nasze zmysły, a to doprowadza do gnuśności i niezadowolenia z siebie. W sumie to nie wiadomo, dlaczego, może to jakiś pierwotny atawizm, chęć, aby żyć w zagrożeniu, w ciągłej walce o byt. To są problemy zamożnych, młodych, zdrowych ludzi, to są problemy społeczeństwa w żyjącego w bogatej Europie.

Jak z tego wybrnąć, można zadać pytanie. Nie życzę nikomu problemów, ale wydaje mi się, że każde nasze najprostsze wyzwanie jest po prostu ruszeniem się z kanapy przeciw nudzie, szarości, lutemu, który jest trudnym miesiącem, smogowi i naszemu bezruchowi. To dobrze, że ktoś chce się ruszyć, coś zmienić. Spotkanie z naturą to jeszcze inny temat. Wydaje mi się, że bez kontaktu z naturą nie potrafimy istnieć, należy sobie to zawsze uświadamiać, poczuć, że jesteśmy cząstką większej całości.

Pozbycie się wielu rzeczy, zabranie na wyprawę tylko tych niezbędnych i potrzebnych tam na plaży, to sytuacja wyjściowa dla bohaterów, taki moment, w którym mogą spojrzeć prawdziwie na siebie samych i na siebie wzajemnie. To też jest piękne, że właśnie taką inspirację pani przemyca w filmie, bo myślę, że z tego może się dużo dobrych i wartościowych pomysłów zrodzić.

Ludzie tęsknią za prostotą, na przykład za namiotem, który codziennie rozkładają moi bohaterowie. Wiele osób z rozrzewnieniem wspomina, coś takiego z dzieciństwa, ograniczenie, prostotę, cieszenie się małymi rzeczami. Zjedzeniem konserwy na biwaku, ogniskiem. Nawet, gdy wybieramy się do hotelu i bierzemy z naszej szafy pięć rzeczy, czujemy się lepiej i wiemy w co się ubrać. Wielość rzeczy często nas przytłacza. Ograniczenie przedmiotów wokół nas, jest czasem naprawdę zbawienne.

Zapytam jeszcze o sam tytuł, nurtuje mnie to od początku. O, to niech pani mi powie, jak zinterpretowała ten tytuł?

Zaraz odpowiem, ale chciałam zapytać o genezę i pomysł na ten tytuł? To wynikało z tego, co pani już powiedziała, że Wanda coś mówi i od razu nie chce tego mówić, łapie się na tym, że przecież to nie są jej słowa. Po prostu, moi bohaterowie, któregoś dnia zagubili się w życiu, którego wcale nie chcieli. Nie tak sobie wyobrażali to życie. Kiedy to się stało, że przestali się do siebie uśmiechać, do siebie mówić w sposób piękny i czuły a nie tylko wymieniać komunikaty. Wszystko przestało być takie, jak chcieli, żeby było, czyli w pewnym momencie to przestał być już ich film.

Byłam bliska, myśląc, że określenie „to nie mój film”, przypomina często używane stwierdzenie „to nie moja bajka”, czyli odcinanie się od sytuacji, wyrażanie niezgody, takie po prostu „jedną nogą jestem poza”, bo przecież to nie może być prawda. To nie jestem ja i to nie jest moje życie, nie tak miało być…

Dlaczego powinno się obejrzeć „To nie mój film”, pani zdaniem?

W Czechach, na festiwalu, film dostał Grand Prix. Pewna pani powiedziała, że to jest bardzo czeski film w podejściu do bohaterów, w czułości wobec ludzkiej niezgrabności życiowej. Bardzo lubię to zdanie, ten film jest naprawdę pełen czułości, właśnie do takiej ludzkiej niezgrabności życiowej, nie zżyma się na nasze błędy, jest życzliwy wobec naszych lęków, ostrożny na naszą kruchość, wyrozumiały na wszelkie ludzkie słabości. I to jest to, za co bardzo lubię ten film. Uważam, że warto go obejrzeć właśnie, po to, aby stać się trochę łagodniejszym. Spojrzeć cieplej na osobę obok nas i niekoniecznie musi być to
nasz partner. Wspaniałe jest to, że jest to film, który opowiada o braku komunikacji, a ludzie po tym filmie, szczególnie pary, dyskutują, kłócą się i zaczynają rozmawiać. Nawet ci, którzy na co dzień raczej milczą.

Bardzo dużo osób mówiło mi, że odzywa się po raz pierwszy, bo nigdy nie zabierało głosu. Więc to jest wspaniałe. Niespodzianką jest też możność zobaczenia morza zimą, nawet na ekranie. Niezwykłe jest to spotkanie śniegu i
morza. Naszego Bałtyku, jak niewiele o nim, mimo wszystko, wiemy. Wydaje mi się, że obejrzenie filmu może być impulsem, żeby tam pojechać i to nie tylko w lecie.

Jest jeszcze przepiękna muzyka zrobiona przez Anję Garbarek, która broni się sama i może bez filmu istnieć, choć jest cudownym dopełnieniem obrazu. Oddajemy przestrzeń do autorefleksji i współtworzenia. Zauważyłam, że wytworzyła się jakaś niesamowita magia, pomiędzy ekranem a publicznością, że każdy widzi go trochę inaczej. Warto zobaczyć ten film w kinie, bo jest dużo śmieszniejszy w kinie, tam okazuje się, że ktoś zaczyna się śmiać, bezcenne, gdy można zwrócić uwagę na reakcję innych oglądających. Wiem, że tego nikt się nie spodziewał po polskim kinie, ale jest lekkość i doza nieoczywistego humoru. Publiczność wychodzi z seansu z uśmiechem.

Tworząc ten film miała pani jakieś oczekiwania?

Chciałam zrobić coś przeciwko romantycznemu mitowi miłości, że sensem życia nie jest spotkanie tej drugiej osoby, tylko ułożenie sobie życia z drugą osobą. Ślub i to powiedzenie, że żyli długo i szczęśliwie, nie jest końcem niczego, a już na pewno żyli długo i szczęśliwie nie trwa wcale za długo. Film powstał z buntu przeciwko temu, w czym jesteśmy trochę wychowani.

Oczywiście, jak ziści się bajka o szczęśliwości to wspaniale, ale wydaje mi się, że lepiej tworzyć własne zasady, własne granice i próbować każdego dnia przejść te przysłowiowe dwadzieścia kilometrów z drugą osobą. Mówię o dwudziestu kilometrach oczywiście w cudzysłowie. Miłość jest trudna i to jest codzienna, cholernie ciężka praca. W ogóle każda relacja, związek czy przyjaźń jest trudna i wymagająca.

Relacja z drugim człowiekiem jest bardzo trudna, delikatna z jednej strony, z drugiej zaś, wymagająca olbrzymiego samozaparcia i siły. I to nie przychodzi tak po prostu, że spotkamy tę drugą osobę, będzie ładnie i miło. To ciągłe budowanie siebie, kompromisy i empatia oraz zrozumienie, że każdy z nas jest inny i co najważniejsze uszanowanie tego faktu. Dystans, że nikt nie może być pewien tego, co się wydarzy, też jest bardzo ważny.

Czy jest jeszcze coś, co chciałaby pani powiedzieć, a co mnie umknęło?

Chciałabym poprosić widzów, żeby poszli do kina, może zobaczą coś bardzo dla nich ważnego, dostrzegą, że moi bohaterowie wychodzą przeciwko wszystkiemu, ruszają się z kanapy. Wydaje mi się, że wyjście do kina jest ważne, szkoda, że po pandemii ludzie mniej chodzą do kina. W krajach skandynawskich była ogromna społeczna akcja, żeby ludzie wrócili do sal kinowych. Im się udało, tam ludzie często chodzą do kin. Chciałabym, aby to zadziało się też u nas.

Taki film jak mój, bez kina przepada, wcale nie jest oczywiste, że takie obrazy trafią na platformę. W kinie chodzi też o coś więcej, chodzi o to, żeby wyjść i spotkać się z innymi ludźmi. Nawet, jeśli ci ludzie są zupełnie nam nieznani, to jednak ważne jest bycie w społeczności. Co będzie, jak kina znikną, gdzie będziemy chodzić na pierwsze randki, przeżywać sztormy i żeglowanie na spokojnych falach?

Tak, przykro sobie wyobrazić taką sytuację.

No niby sobie nie wyobrażamy, ale nie wychodzimy zbyt często do kina. Zdaję sobie sprawę, że mój film wchodzi w szczególnym czasie. To nietypowe, ale zaczęłam o tym myśleć pozytywnie i postanowiłam, że jednak pójdę w święta do kina.

Tak, to może być piękny prezent. Właśnie taka sytuacja inna, już trochę zapomniana, trochę niezwykła ze względu na ten świąteczny anturaż.

Tak, piękny prezent. Jak obejrzenie fokarium przez Wandę (śmiech). Wszystkie starsze osoby, które widziały mój film, a widziało ich bardzo wiele na festiwalu, mówiły piękne i mądre rzeczy. To jest zadziwiające, że bardzo lubię mój film. Nie wiem, czy dotrze do młodych, tak jak dotarł do starszych, ale dostałam dużo nagród od bardzo młodego jury, więc jest nadzieja. Pięknie by było, gdyby na ten film poszedł na przykład wnuczek z babcią.

Myślę, że wiele młodych osób będzie miało szansę zainspirować się naszą rozmową i rzeczywiście obejrzeć film.
Tego może sobie życzmy, żeby rozmowa i przede wszystkim film, jak najszerzej trafiły do odbiorców.

Tak, to są też moje życzenia.

Dziękuję, to jest mój film.

Maria Zbąska, reżyserka filmu „To nie mój film”, dystrybucja: Mówi Servis