Wybudowała sobie zamek stworzony z bólu i cierpienia. W swoich czterech ścianach zamknęła się przed światem, który przyniósł jej jedynie rozczarowanie i odbierał resztki jakiejkolwiek nadziei na to, że może być inaczej. Postanowiła, że od tej pory nie będzie czuła nic, bo tak lepiej, łatwiej. Dzięki temu mogła w ogóle jakoś funkcjonować, żyć. Skupić się na pracy, która stała się dla niej priorytetem. Wciągnięta w jej wir coraz bardziej oddalała się od swojej rodziny i przyjaciół. Starając się nie widzieć przy tym, że osoba, która spoglądała na nią z drugiej strony lustra jest jej już zupełnie obca.
Były momenty kiedy próbowała jakoś się z tego wydostać, wyciągnąć rękę po pomoc. Tylko, że ludzie przestali jej już wierzyć. Ufać, że pod tą twardą skorupą jest jeszcze coś z człowieka. I tak w końcu została z tym wszystkim sama, z tym bólem – z tą depresją. Jej pole widzenia stopniowo się zawężało, doprowadzając ją do poczucia, że stąd nie ma już drogi ucieczki. Ale ona zawsze tam gdzieś jest, choć nie tak proste jak mogłoby się nam wydawać. Bo o ile w bajkach zawsze pojawia się jakieś cudowne rozwiązanie, o tyle w życiu jedyną drogą wyjścia z kryzysu jesteśmy my sami.
Czasem cierpimy tak bardzo, że nie potrafimy tego w żaden sposób udźwignąć. A niekiedy chcemy po prostu być silni wtedy, gdy każdy inny człowiek już dawno upadłby na kolana. Myślimy wówczas, że zamykając te uczucia w sobie, czy też odcinając się od nich, jakoś wyjdziemy z tego cało. Przeczekamy ten najgorszy okres, a potem wszystko jakoś się ułoży. Być może jest to schemat wyniesiony z domu, w którym jedynym sposobem na „przetrwanie” rodzinnej burzy było właśnie takie zachowanie. Albo też wynika to z introwertycznej natury naszej osobowości.
Kiedy zamykamy się ze swoim cierpieniem na innych, w pewnym momencie przestajemy tracić nad tym kontrolę. Staje się to dla nas bowiem wyuczonym sposobem reakcji na przykre, krzywdzące doświadczenia, które nas spotykają. Ponieważ nasz umysł nauczył się już, że skoro raz „zadziało” to zadziała i drugi. Nie bierze jednak pod uwagi tego, jaką cenę przychodzi nam płacić za pozostawanie w emocjonalnej apatii.
Im bardziej „zimne” jesteśmy wobec samej siebie i swojego serca, tym chłodniejsze stajemy się w stosunku do naszego otoczenia. To sprawia, że między tobą a twoją rodziną i przyjaciółmi wyrasta niewidzialny mur. Dystans rodzi dystans, aż w końcu jesteśmy od siebie tak daleko, że stajemy się sobie obcy. Bo kto chciałby przebywać w otoczeniu osób, które traktują innych z wyższością, w sposób pragmatyczny, czysto zadaniowy? Ludzie zaczynają się od nas oddalać i w pewnym momencie orientujemy się, że jesteśmy zdane tylko na siebie. A wtedy ciężar naszego cierpienia przygniata nas jeszcze mocniej, odbierając nam to, co do tej pory trzymało nas w pionie – nadzieję na lepsze jutro.
I tak możemy trwać w naszej beznadziei przez długie lata. Dopóki nie przyznamy przed samą sobą, że nie mamy już dłużej siły, że pośród tego całego bólu jesteśmy bezradni. Dopóki nie odrzucimy nakładanej codziennie maski i nie przestaniemy udawać, że wszystko jest ok, kiedy nic już nie jest. Dopóki nie zmierzymy się z uczuciami, których ogrom nas przeraża i spomiędzy lejących się strumieniami łez, nie przyznamy w końcu, że potrzebujemy pomocy. A potrzebujemy jej bardziej niż kiedykolwiek.
Bo pancerz, który ma nas chronić przed cierpieniem, codziennie się umacnia i twardnieje, a my pod nim zaczynamy gnuśnieć. Człowiek odcięty od swoich emocji zaczyna więdnąć i gnić. Jeśli w porę tego nie zatrzymamy, zmarnujemy nasze życie. Zgnuśniejemy jeszcze zanim zdążymy się zestarzeć.
Staw czoła temu co cię boli. Wyjdź ze swoim problemem do ludzi. Otwórz się na uczucia, które głęboko w tobie zalegają i pozwól im ogarnąć się w pełni. Zrozum z czego wynikają i daj im odejść. To nie będzie trwać wiecznie.
Odwagi Królowo Lodu.
Twoja Pomoc