Na początku pomyślałem, że jesteś piękna. Nie widziałaś mnie jeszcze, dopiero za chwilę miałaś podnieść głowę i spojrzeć mi w oczy. Sposób, w jaki przekrzywiałaś głowę pochylając się nad jakimiś papierami, palce zaplecione na twoim ulubionym kubkiem z zimną już kawą. Zawsze piłaś zimną kawę. Nie miałaś dość czasu, by wypić ją od razu. Szybko cię pokochałem, dziś cię nienawidzę. Nie ma już między nami miłości.
Nie potrafię powiedzieć, kiedy to się skończyło, tak jak nie potrafiłem powiedzieć ci dokładnie, kiedy się w tobie zakochałem. To nie był konkretny moment, to były sytuacje, które coraz bardziej nas od siebie oddalały – twoje kłamstwa i sekrety, mój strach, że cię stracę, nasz wspólny brak zaufania do siebie nawzajem.
Oczywiście, na początku było inaczej. Byłaś najlepsza, jedyna. Obroniłbym cię przed każdym, każdego siłą skłoniłbym do odszczekania jakichkolwiek negatywnych słów na twój temat. Wierzyłem ci ślepo, ślepo ufałem we wszystkie twoje słowa.
Że miałaś „dziwne przypadki”, zdarza się. Że wiele osób cię skrzywdziło, potraktowało niesprawiedliwie – jak mogło być inaczej, w moich oczach byłaś samą dobrocią, kimś słodkim, naiwnym, kogo łatwo oszukać, wykorzystać. Chciałem cię chronić, chciałem prowadzić cię za rękę, pomóc ci w każdej z twoich „sytuacji bez wyjścia”. Patrzyłaś na mnie z ufnością, a ja tłumaczyłem ci, że ludzie są źli, świat jest niebezpieczny, że teraz już nie popełnisz kolejny raz tego samego błędu.
Co o tobie wiedziałem? Niewiele. Właściwie tylko to, co sama zechciałaś mi o sobie powiedzieć. Jeden bardzo nieudany związek, jakieś długi (oczywiście przez niego), niezbyt udane dzieciństwo – mama piła, tata nie do końca radził sobie z wychowaniem ciebie i twojej siostry.
Ale dzielna byłaś, radziłaś sobie, świetnie realizowałaś się w pracy. Zawodowo – profesjonalistka, w życiu osobistym – zagubiona dziewczynka, tak cię widziałem. Chciałem się tobą zająć, szczególnie wtedy, kiedy patrzyłaś na mnie wyznając kolejne „grzechy”.
Płakałaś. Mówiłaś „to już ostatnie kłamstwo”. Nie, słowo „kłamstwo” nie przechodziło ci przez usta. Wolałaś mówić, że się pogubiłaś, że odrobinę minęłaś z prawdą. Zaklinałaś rzeczywistość.
Ale to były kłamstwa. Nie wiedziałem wtedy, że masz je we krwi. Że kłamiesz notorycznie, że to twój sposób na życie. Że wierzysz w te kłamstwa od momentu, kiedy tylko je wypowiadasz.
Bliscy mówili mi, to niemożliwe, nie ma takich zbiegów okoliczności, to się nie mogło wydarzyć. A ja zaprzeczałem, wściekły, że tobie właśnie się to przytrafiło i powtarzałem wszystko, co mi opowiadałaś, każdą wymówkę, każde usprawiedliwienie.
Kiedy dowiadywałem się o twoich kolejnych długach, każdy miał byś ostatni, każdy tłumaczyłaś inną historią. Miałaś ich w głowie tysiące, każdą przedstawiałaś ze szczegółami, mówiąc o osobach, które miałyby ją potwierdzić. Spłacałem. Dziękowałaś mi ze łzami w oczach, zapewniając: „już żadnych niespodzianek, nie ma już nic do ukrycia”.
Potem odkryłem jego. Rozmawiałaś z nim na czacie, skarżyłaś się, jak ci ze mną źle. Że jestem porywczy, że się mnie boisz. Że wydzielam ci pieniądze. Że myślisz o rozstaniu, ale obawiasz się zemsty. Wiesz, dopiero widząc te słowa, czytając te wszystkie kłamstwa, czarno na białym zrozumiałem kim jesteś. Czytając każde, pojedyncze słowo, zacząłem sobie w końcu składać cały, prawdziwy obraz ciebie. Zadzwoniłem do niego. Nie uwierzył. Ufa tobie.
Kochałem iluzję. Nienawidzę prawdziwej osoby.