Nowy Rok nie zaczął się gładko. Wręcz przeciwnie. Wysadzili nas z samolotu przed wylotem, bo techniczne problemy nie pozwoliły na rozpoczęcie podróży.
W środku nocy musieliśmy się przemieścić z Miami do Fort Lauderdale, przy czym było po sylwestrowej północy i na drogach aż kipiało od niezliczonej ilości samochodów. Hotel, jaki udało nam się załatwić, z lekka był parszywy, ale dobre i to, skoro mieliśmy zaledwie 3,5 godziny snu przed sobą. O 6 rano znowu lotnisko i w sumie 12 godzin różnych lotów i oczekiwania zanim wreszcie zasiedliśmy w fotelach samolotu lecącego do San Diego. A obok nas ona. Irenka z Princeton. Duża, amerykańska kobieta z historią na całe sześć godzin lotu. Historią niczego sobie. Taką z serii tych, które mają tendencję rozwijać się nadmiernie z każdą upływającą minutą. A było to tak….
Irenka w korzeniach ma matkę Polkę. Polską Żydówkę konkretnie, która po wojnie z Polski uciekła, choć w trochę jakby przeciwnym kierunku, bo przez Rosję, do Chin. Podobno Chiny w tamtym okresie czasu z dużą ochotą Żydów przyjmowały, więc mama Irenki spędziła w krainie Mao jakąś tam część swojego życia. Grunt, że po Chińsku całkiem dobrze potem mówiła. Kiedy los wreszcie do Ameryki ją przywiódł i kiedy rodzinę założyła z pewnym gojem, rozsmakowała się niezwłocznie w amerykańskiej rzeczywistości możliwości nieograniczonych. Tak mama Irenki zaczęła rozrabiać na miarę fantazji nieustalonego pochodzenia.
Na sam początek wysmarowała list do chińskiego rządu dziękując za otwarcie serca dla żydowskiej uciekinierki. Rząd odpowiedział. Nie żartuję. Na dwa tygodnie zaproszenie dostała jako swego rodzaju gość honorowy. Spędziła tam następnie wystarczająco dużo czasu, żeby książkę popełnić o życiu swoim nie byle jakim. Książek w sumie popełniła kilka. Jedną z nich Irenka wiozła ze sobą, a więc okazała nam ją na dowód. Anna Lincoln. Od tych prezydenckich Lincolnów. Tak się mama zwała.
Irenka z kolei może aż tak brawurowego życia nie miała, w końcu rodzona w wolnej Ameryce była, niemniej jak ją spotkaliśmy, tak leciała na konferencję do San Diego, gdzie zamierzała promować musical, jaki spłodziła była o Bogu. Finalny cel: Broadway. A że to Ameryka, to zapewne i cel do osiągalnych należy. W życiu Irenki jest mąż i trójka dzieci. Profesor na Florydzie, córka finansistka i syn numer trzy: magik. Tak, magik, taki co czary mary czyni.
A że podróże jak wiemy kształcą, tak nasunęła mi się pewna myśl…
Myśl, która w Polsce ciągle jeszcze nie do końca jest swobodna.W każdym razie za moich czasów taka nie była. Wtedy to bowiem, wizja tego kim w życiu zostanę i co takiego porabiać będę, podlegała ścisłej kontroli całej rodziny. To z reguły mama i tata najlepiej wiedzieli, kim jest i chce być ich córka. Opcji miałam przy tym zaledwie kilka: prawnik, ekonomista albo anglista. Historyk sztuki, psycholog czy dziennikarz nie wchodzili w grę. O magiku czy twórcy musicali nie wspomnę. Idea zaś, że mogłabym słać listy do chińskiego rządu, nie tylko rodzinie, ale i sąsiadom i konduktorowi i pani z polskiego wydawać się mogła tylko absurdalną. No bo na poważnie nikt by jej nie wziął, ja sama zaś nie miałam w tamtych czasach takiej wyobraźni i potencjału aby na nią wpaść.
Zostałam więc prawnikiem i wyrosłam na człowieka, który boi się własnej duszy
A konkretnie tych drgających w niej marzeń, pragnień i poczucia, że robię w życiu coś co jest moje i wychodzi z samej istoty mnie. Kiedy więc dotarłam wreszcie do Ameryki, tak bladego pojęcia nie miałam co dalej. Nie tylko zresztą wtedy nie wiedziałam czego tak naprawdę od życia chcę. Przez całe kolejne lata żyłam w tej niewiedzy choć coś jakby świtać mi zaczynało. Powoli blokady w głowie puszczały, systemy kontrolne wpuszczały przecieki, aż dnia pewnego rozwrzeszczała mi się dusza jak jakaś wariatka nie do okiełznania.
Wtedy też zobaczyłam, na czym między innymi polega różnica pomiędzy tu i tam. Na poczuciu własnej wartości i wiary w siebie, które to w Ameryce są cechami pielęgnowanymi i pożądanymi, wpajanymi dziecku od dziecka. Rośnie więc sobie taki mały człowiek i z każdym rokiem coraz bardziej w siebie wierzy. Coraz bardziej też zbliża się do prawdy o samym sobie. Kiedy też już dotrze do sedna swojego istnienia, idzie do takiej Irenki na przykład i z entuzjazmem i błyskiem w oku oświadcza: mamo, zostanę magikiem. Zwrotnie słyszy: to cudownie synu! Na pewno będziesz doskonałym magikiem.
Jak jesteś niewłaściwym człowiekiem w niewłaściwym miejscu, to niestety płacisz za to aż nadto
Wiem. Ktoś zaraz powie, że to szalone jest podejście, i że bez przesady. Z czegoś przecież trzeba żyć, więc zawód należy mieć konkretny. Taki, który pieniądze przynosi. Rzecz w tym, że magikowi, o którym mowa, zawód przynosi dostatecznie dużo i to nie tylko pieniędzy, ale i trochę małej sławy. Żyje sobie ten magik doskonale robiąc sztuczki tu i tam. Bo tak mu w duszy od dziecka grało.
Wychowana w polskiej rzeczywistości dopiero uczę się tego mentalnego tricku. Wymaga przemeblowania całej mentalności, ale już wiem, że warto słuchać wewnętrznego głosu, który wie najlepiej, jaka winna być moja rola w tym życiu. Każdy z nas ma przecież swoje indywidualne talenty. Tą unikalność, która czyni nas niezwykłymi. I co tu dużo gadać skoro prawda jest taka, że tylko niektórzy z nas mają wystarczający potencjał i talent, by zostać znakomitym prawnikiem, ekonomistą czy anglistą. Po co więc ci, którzy „bluesa” nie czują pchają się w tym kierunku dla nich nieoswojonym?
Głupota to totalna, a wynika z tego idiotycznego przekonania, że zawód synu musisz mieć konkretny. Syn potem może i zawód konkretny ma, ale cóż z tego skoro zaledwie na papierze. W duszy natomiast syn raperem chce zostać, albo malarzem nadmiernie ekspresyjnym. Taki bowiem talent po prostu ma i potencjał, który z pewnością dałby mu większe szczęście niż praca na zesłaniu w znienawidzonym biurze, banku czy w klasie pełnej niezainteresowanych dzieci.
Życie przy tym zawsze weryfikuje nasze wybory w genialny niemalże sposób. Jak jesteś niewłaściwym człowiekiem w niewłaściwym miejscu to niestety płacisz za to aż nadto. Jeżeli jednak zaryzykujesz i pomimo przeszkód wszelakich zrobisz pierwszy krok w tym kierunku, który w duszy ci gra to nie przesadzę jak powiem, że sprawy prędzej czy później potoczą się torem właściwym. Poniekąd przy tym wiem to na bank, bo życie jak dotąd dało mi wystarczająco dużo dowodów.
Ostatnim jest moja książka. Pomysłu i pieniędzy na wydanie nie miałam. Cóż, kiedy dziś książka jest wydana i nawet pierwszy dystrybutor się zainteresował. Wszystko co musiałam zrobić, to ją napisać i uwierzyć w to, że warto oddać ją czytelnikom. Że jestem dobra w tym, co robię i że nie muszę, a nawet nie powinnam zasłaniać się fałszywą skromnością wpojoną w moją polską głowę. Ta część mojej mentalności wymaga najbardziej drastycznych prac remontowych jako, że owo „nie wychodź przed szereg”, to strasznie jest wredne przekonanie. Mocno w człowieku siedzi i podcina mu skrzydła. Do tego dorzuciłabym jeszcze brak wiary w siebie, polską cechę narodową, która zrobiła z mojego pokolenia pokolenie ludzi zasadniczo niespełnionych. Szkoda słów, doprawdy.
Na szczęście dla wszystkich, czasy się zmieniają. Także nasze polskie dzieci pewnie coraz częściej słyszą, że są doskonałe. A jeśli nawet nie są, to życie, jak czas przyjdzie, dobrze to wszystko zweryfikuje. I jasne, że niejeden może poczuć się rozczarowany. Życie przecież składa się i z rozczarowań. Różnica polega na tym, że jedni mają całe spektrum narzędzi do radzenia sobie z niepowodzeniami, a inni od dziecka tkwią w niemocy.
Zastanówmy się zatem dobrze, zanim znowu skarcimy siebie czy dziecko w momencie, w którym przemówi dusza. Jeżeli chcemy mieć życie pełne wrażeń, takich które w historię na długi lot się złożą, musimy zrobić sobie tę przysługę i zostać sobą. Bądźmy magikami na miarę własnych dusz i pragnień i zachęcajmy nasze dzieci do tego by szły za głosem serca. Taki wybór, wybór siebie, nie może się przecież nie powieść.