Go to content

Kiedy twoje dziecko zachoruje na depresję, winisz siebie, nosisz do toalety na plecach i zbierasz jego okruszki sił

Fot. istock/shironosov

Kiedy dowiadujesz się, że twoje dziecko ma depresję, przed oczami przebiega ci film w przyspieszonym tempie. Widzisz swój poród, godziny bólu i wielkiego lęku, czy dziecku urodzi się zdrowe. Potem poprzypominasz sobie, jak biegałaś po lekarzach z każdym jego katarem i gorączką. Branie nadgodzin w pracy, by opłacić korepetycje z angielskiego. Wracanie na łeb i na szyję szybko, by odebrać córkę ze świetlicy. Robiłam dla niej wszystko, co tylko mogłam. Nie byłam matką idealną – a przecież tak bardzo się starałam. A tu nagle lekarz psychiatra przepisuje twojej szesnastolatce receptę na antydepresanty. Czujesz, że to jest po prostu twoja porażka. Nikogo innego. Twoja! Bo jesteś samotną matką, która zrobiła coś źle. Wpadasz w głęboki dołek, z którego próbujesz się natychmiast wydostać. Przecież musisz! Nie możesz zapaść się w czarną dziurę, bo musisz ratować swoją córkę. Kto inny, jak nie ty?!

Uczyła się bez przerwy

Ale zanim dojdzie do przepisania recepty, jest jeszcze bardzo długie preludium tej historii. Moja córka dostała się do jednego z najlepszych warszawskich liceów. Czułam dumę. Ogromną. Ale po pół roku zauważyłam, że coś jest nie tak. Córka uczyła się jak szalona. W nocy, po południu, nad ranem. Bez przerwy. Najpierw myślałam, że jest tak bardzo ambitna. Ale kiedy pojechałyśmy na wakacje, zauważyłam, że nic ją nie cieszy i w zasadzie bez przerwy śpi. Dziś, kiedy ją pytam o te wakacje – to ona mówi, że nic z nich nie pamięta, w takim była fatalnym stanie. Ale wtedy, z mojej perspektywy to wyglądało jak chwilowe przemęczenie z powodu nadmiaru nauki.

Po tych zimowych feriach zapisałam natychmiast córkę do terapeuty dziecięcego. Na przyjęcie musiałyśmy jednak czekać dwa miesiące. Po wstępnej konsultacji terapeutka wysłała nas do psychiatry. I tu zaczęły się schody, bo chociaż mieszkamy w dużym mieście, to  kolejki do dziecięcego psychiatry okazały się ogromne. Na wizytę czekałyśmy więc kolejne miesiące, a ja z tygodnia na tydzień widziałam, jak moje dziecko… gaśnie. Pierwszą klasę skończyła na jakiś oparach własnych sił.

W końcu psychiatra

Tuż po pierwszej klasie, jak już opadała z sił, w końcu miałyśmy konsultację u psychiatry. To była miła kobieta, mądra, empatyczna. Pomyślałam, że jestem w domu, pomyślałam, że mam szczęście i że wspólnymi siłami uratujemy moje dziecko. Ale pierwsze leki nie zadziałały zupełnie. Moja córka coraz głębiej zapadała się w otchłań, do której nie miałam dostępu. W otchłań, której nie rozumiałam. Jeszcze kilka miesięcy chodziła w kratę do szkoły. W styczniu powiedziała mi, że zostaje w domu, bo zwyczajnie nie ma siły. Byłam w szoku. Jak to? Ta pilna uczennica, nagle kompletnie straciła zapał do nauki? A ona położyła się do łóżka i została w nim… na półtora roku.

Nadszedł też taki moment, że musiałam nosić na własnych plecach swoją szesnastolatkę do toalety, by się wypróżniła. Inaczej leżała w łóżku, wstrzymując mocz. Nikt nie zrozumie – co wtedy czuje serce matki. Ja czułam się jak gów*o, jak kretynka, która wszystko robiła źle i doprowadziła do takiej sytuacji. Miałam w głowie jedno: to moja wina! Moja wina!

Wtedy wybuchła pandemia. Ludzie byli przerażeni, a ja najszczęśliwsza pod słońcem. Okazało się, że mogę pracować z domu, doglądając codziennie dziecko, które odmawiało jedzenia. Mogłam przy niej siedzieć, rozmawiać z nią, trzymać za rękę, nosić na siku do toalety, zmuszać, by choć raz w tygodniu brała prysznic, gotować jej zupy, które jako jedyne przechodziły jej przez gardło. W końcu mogłam być w domu i czuwać, czy nie wyskoczy przez okno. To był nasz ciasny mikrokosmos.

Uratowała mnie psychoterapeutka

Zgodziła się na sesję on-line. Boże, jak ja jestem jej za to jedno spotkanie wdzięczna. Od terapeutki dowiedziałam się, że nie mogę obarczać się w stu procentach za chorobę dziecka. Dowiedziałam się, że jeśli córka nie ma myśli samobójczych, to ppowinnam ją po prostu zostawić w spokoju. To terapeutka mnie przekonała, że zmuszając do higieny i podając do łóżka kolejne porcje zupy – niczego nie osiągnę. „Powinna pani jej dać święty spokój. Pani ćpa swoje dziecko. Niech pani ją zostawi i gdzieś wyjedzie”, usłyszałam.

Z sercem ściśniętym ze strachu – wyjechałam wtedy na weekend do przyjaciółki na Warmię, przy gromkim akompaniamencie moich rodziców, że postępuję jak wariatka. Ale ja zaufałam dobrej terapeutce – czułam, że komuś muszę zaufać, bo sama w tym wszystkim zwariuję.



A potem pomogli mi różni dobrzy ludzie. Nie miałam wiele kasy – więc przyjaciółki zrzuciły się na pierwsze wizyty mojej córki u terapeutki. Jedna nawet wyprosiła u niej wolny termin dla mojego dziecka, bo terapeutka w pandemii miała zapchany kalendarz. Na początku tych wizyt niewiele się zmieniało. Psychiatra cały czas szukała lekarstw, które zadziałają, a o psychoterapii córka niewiele opowiadała. Chodziła tam jednak pilnie. Ponieważ dopiero za trzecim razem wybór antydepresantów okazał się trafiony, moja córka musiała dwa razy przez wiele miesięcy przyjmować leki, które jej nie pomagały, bo przecież czekałyśmy aż… zaskoczą. To było okropne, bo nie widziałam żadnej poprawy przez wiele miesięcy. Odchodziłam już od zmysłów. Patrzyłam, jak ona zmienia się w warzywo, bladego człowieczka bez sił. Wszystko szło tak okropnie żółwim tempem, że nadzieja mnie już opuszczała.

Zbierałyśmy okruszki sił

Dziś, jak patrzę wstecz, to rok pandemii zlewa się dla mnie w jakiś czas bez czasu, bez koloru, bez emocji. Praca, pielęgnacja, praca, krótki spacer, zakupy, rozmowa z dzieckiem. Czasem spotykałam się ze znajomymi, by nie oszaleć. Maturę córka  zdało eksternistycznie, na świetnych ocenach. Ale tylko ja wiem, ile było w tym walki mojego dziecka i mojej niemej już prawie asysty, by zbierać i pielęgnować w niej ostatnie okruszki sił.

Dzień po dniu terapia i lekarstwa jednak zaczęły przynosić efekty. Nic nie zadziało się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To był tak powolny proces, jakbyśmy nawlekały obie na cieniutką niteczkę najdrobniejsze z możliwych koralików. Jeden koralik jednego dnia. Drugi po pierwszym, trzeci po drugiem…

Dziś córka jest na pierwszym roku studiów. Codziennie wstaje z łóżka. Czasem ma gorsze dni i w nim jeszcze poleguje. Ale jest naprawdę nieźle. Nie wiem, jak ja to wszystko przetrwałam. Skąd brałam siły, też nie wiem. Z miłości chyba? I z cierpliwości, której musiałam się nauczyć, bo wcześniej jej w sobie nie miałam. To trwało tyle miesięcy, w zasadzie też lat…

Dlaczego piszę ten list?

Chcę dodać otuchy wszystkim matkom w podobnej sytuacji. Nie, to nie jest wasza wina! To też geny, to świat, to wiele innych spraw. Znajdziecie siły, choć łzy będą was dławić i choć będzie wam się wydawało, że same już też nie macie siły wstać z łóżka.

Dziś tak mocno do mnie przemawiają słowa listu do Koryntian. Niech i wam dadzą nadziję: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje”. Iwona