Go to content

„Niebieski kombinezon, kocyk. Sina, maleńka buzia. Potrafisz słuchać więcej takich historii? Wiem, że nie”

„Początek marca. Pierwszy tydzień wojny. Zmierzch. Oglądam serwis za serwisem. Nie mogę się oderwać od informacji. Już nie ma łez. Mały chłopczyk nagrany w pociągu powtarza: „Mój tata to bohater, on teraz pomaga żołnierzom w Kijowie walczyć z naszymi wrogami. Ja z mamą wyjeżdżamy.” Serce pęka. 

Dzwonek telefonu. Joasia Ziędalska – Komosińska, bliska mi bardzo, cudowna dziewczyna, agentka Agi Chylińskiej: „Joasiu, potrzebny ktoś, kto pojechałby na granicę. Znasz kogoś? Nie wiem – może dziennikarz, który zobaczy, co się tam dzieje i opisze. Powie o tym światu. Ilona błaga o pomoc. Mówi, że to armagedon”. Ilona – pedagożka, wolontariuszka, koordynatorka pomocy. Hrubieszów… Boże, moje strony. Rodzinny dom przy Zamojskiej…. Myśli pędzą z szybkością światła. Igor… praca… dom… pies… Asia coś jeszcze tłumaczy. Głos dobiega, jak zza szyby. „Ja pojadę – słowa mówią się same – jestem stamtąd. Moje miejsce jest przy granicy.” Odkładam słuchawkę. Dzwonię do Ilony. Nie znamy się jeszcze, a rozumiemy się, jakbyśmy się znały sto lat.
– Co potrzeba?
– Wszystkiego. Przyjedź, zobaczysz. Tu jest tłum ludzi, małe dzieci. Malutkie. Trzeba pieluch, jedzenia, leków, środków czystości. I przywieź też jakiegoś psychologa. Nie radzimy sobie. Opadamy z sił, Joasiu. Nie pamiętam, kiedy spałam. Pomóż.

Wiem, jacy to ludzie. Znam tych urodzonych przy granicy. Są, jak armia pospolitego ruszenia. Jeśli trzeba – nie do zdarcia. Ale wojna – to nawet dla nich zbyt wiele. Ogłaszam zbiórkę – jedną, drugą – w social mediach, wśród znajomych. Na recepcji bloku, w którym mieszkam
rośnie góra darów. Muszę mieć większy samochód. Nie zmieszczę wszystkiego. Wystarczy jeden telefon. Wielki SUV pełen po dach. Zawieszenie trochę „siada”, ale – to przecież misja. Wiozę górę dobra. Damy radę! Jesteśmy stamtąd.”

Joanna Racewicz 

***

Tak zaczyna się książka Joanny Racewicz. To zbiór historii i relacji zebranych na granicy polsko-ukraińskiej, w szczytowym okresie kryzysu humanitarnego, gdy do punktów recepcyjnych i domów prywatnych trafiały tysiące uchodźców. Joanna Racewicz rejestruje obraz wojny widzianej oczyma uchodźców, wolontariuszy i mieszkańców obu stron granicy. Opisuje sceny wzruszające i przerażająco brutalne, z którymi każdego dnia mierzyli się i zapewne będą mierzyć zarówno uchodźcy jak i wolontariusze. Pisze o koszmarze ucieczki przed bombardowaniem, strachu, rozstaniach, śmierci i nowym życiu – które rodzi się już pod bezpiecznym, polskim niebem.  Opowieści uzupełniają zdjęcia dokumentujące ten szczególny czas w historii pogranicza.

Prezentujemy fragment książki „To nie kraj, to ludzie”

1.

”Była jak cień człowieka, jak duch, zjawa z innego wymiaru. Musiała iść bardzo długo. Blada i drżąca z zimna. Miała przezroczyste, nieobecne oczy. Próbowała się uśmiechnąć, zapytać – czy może się ogrzać. Nie miała żadnego bagażu. Myślałam, że zostawiła walizki przed wejściem. Zapytałam – czy jej pomóc. Ledwie pokręciła głową. Widziałam, że ma coś pod kurtką. Jakieś zawiniątko. Ludzie zrobili jej
miejsce. Usiadła ciężko na brzegu siennika. Miałam wrażenie, że zwleka z wyjęciem tego czegoś. Jakby się bała, jakby nie była pewna. I… Kiedy do niej podeszłam z kubkiem zupy – zrobiła to. Rozsunęła ubranie i zwaliła się na ziemię, jak kłoda. Zza pazuchy wypadło na ziemię dziecko. Maleńkie, martwe dziecko. Sztywne z zimna. Niebieski, niemowlęcy kombinezon, kocyk w kratkę. Sina, maleńka buzia. Mniejsza, niż zaciśnięta pięść. Potrafisz słuchać więcej takich historii? Wiem, że nie.”

2.

„Paweł przekracza granicę co dwa, trzy dni. W jego paszporcie brakuje miejsca na pieczątki. Strażnicy świetnie go znają. Tak samo jak pracownicy banku, w którym jak lew walczył o pożyczkę. Dostał 11 386 złotych i kupił w internecie dwie kamizelki kuloodporne. Tylko na tyle wystarczyło, tylko na tyle obliczono jego zdolność kredytową. Dla Pawła to majątek. Teraz ma u siebie tymczasowy dom dla uratowanych z wojny kotów. Nieustannie zbiera lekarstwa i jedzenie dla potrzebujących. Był spakowany, żeby pojechać pod Sumy, po dziewięćdziesięciokilkuletnią kobietą. Nie zdążył.

– Umarła. Nie mogę sobie z tym poradzić – mówi. – Ta pani przeżyła dwie wojny. Kiedy pierwszą rozpętał Hitler, była dzieckiem, nastolatką. Kiedy kolejną Putin, stała nad grobem. Życie rozpięte między dwóch chorych na władzę dyktatorów.
– Chciałem zapłacić za ten i każdy następny wyjazd Pawła. – Mężczyzna w dżinsach i idealnie marynarce mocno ściska rękę Pawła. Piotr Rosanka mieszka w Szwajcarii, pracuje w Liechtensteinie.
Ojciec trzech synów: Mateusz ma trzydzieści dwa lata, Janusz – dziesięć lat, Miłosz – cztery. Piotr wyjechał z Polski w 1992 roku. Zaczynał od obozów dla uchodźców. Materac z papieru, zbiorowa łazienka dla setki ludzi, dojmująca bieda. Czy to był argument, żeby przyjechać ponad 1600 kilometrów? Nie.

Jest w Hrubieszowie od kilku dni i ma opinię Świętego Mikołaja. „Strach mówić przy Piotrze, że czegoś brakuje, bo on natychmiast idzie do sklepu albo daje na to pieniądze”. Tak było, gdy jedna z mam, Oksana, miała jechać z córeczką do Wrocławia do rodziny. Kierowca, który miał je zabrać, nie miał fotelika dla dziecka, więc Piotr oddał ten swojego syna z własnego samochodu. Kiedy jedna z tłumaczek zauważyła, że kończą się zapasy jedzenia i ręczników papierowych, problem znikał bez śladu.

– To wszystko tylko pomoc doraźna, gaszenie pożaru – powtarza Piotr – a tu chodzi o to, żeby pomóc tak, żeby pomoc została. Przyjechałem, żeby badać teren i zrobić listę pomysłów, projektów, celów i kosztów. Może trzeba będzie zbudować centrum edukacji albo połączenia kultur? Może ośrodek wsparcia przedsiębiorczości, może szkołę językową? Dobrze wiem, co to znaczy być człowiekiem drugiej kategorii, człowiekiem wykluczonym. Nie chciałbym, żeby ktokolwiek przeżywał koszmar upokorzenia. Nie chciałbym też, żeby ta pomoc się wypaliła. Polskę czeka maraton pomagania, to nie będzie krótki dystans. Wojna potrwa, a Ukraińcy zostaną tutaj na dłużej.

– Dziś jestem dumny, że jestem Polakiem, że jestem stąd. Pochodzę z kraju, w którym ludzie są gotowi oddać ostatnią koszulę, byle pomóc potrzebującemu. Ja mam ich spory zapas. Nie mogło mnie tu nie być.”