W miniony weekend byłam świadkiem takiej sytuacji. Matka (na oko po czterdziestce) prowadziła rozmowę z synem ( na oko dziesięciolatkiem). Nikt się temu nie przysłuchiwał, wszyscy zajęci sobą. Zresztą wokół dużo było dzieci. Ja słyszałam, bo siedziałam blisko. W pewnym momencie matka zaczęła syna wyzywać: „Ty popierdo…, durniu, imbecylu”. Zmroziło mnie, przyznaję. Nie zareagowałam. Chwilę później zaczęła go szarpać, dalej wyzywać. W kawiarni było co najmniej dwadzieścia osób. Zareagował tylko mój mąż. „Ale o co chodzi, co pani robi, proszę się natychmiast uspokoić” poderwał się. Kobieta, wytrącona z równowagi, przestała szarpać chłopca i się drzeć. Chłopiec minę miał kamienną. Taką minę mają ofiary przemocy. To zamrożenie.
Sytuacja z weekendu przypomniała mi się wczoraj, gdy na Facebooku przeczytałam wpis znajomego. Jego babcia ma zaawansowaną chorobę Alzheimera. Wczoraj wyszła „na spacer”. Czytaj: otworzyła drzwi i poszła przed siebie. Znajomy zadzwonił po Straż Miejską, biegał ulubionymi ulicami babci, próbował ją znaleźć. Wszyscy, którzy mają bliskich chorych na Alzheimera wiedzą, że chory często nie pamięta, co działo się przed chwilą, ale pamięta to, co kochał kiedyś. Miejsca, ludzi. Babcia szła w kapciach, w dresie, potargana. Doszła na rynek (to duże miasto), usiadła w znanej knajpie, nogi położyła na krześle, głośno do siebie mówiła. Znajomy napisał: „Trudno było nie zauważyć, że jest chora. Nikt jednak nie zareagował. Ani obsługa restauracji, ani ludzie. Potwornie mnie to przybiło. Smutne, przerażające”.
Napisałam do koleżanek z redakcji. Jedna z nich: „ W pewne Boże Narodzenie przez moje osiedle szła babka w kapciach i szlafroku. Nikogo to nie zdziwiło, nikt nie pomógł. Zadzwoniłam na oddział psychiatryczny pobliskiego szpitala. Spytałam czy mają wszystkich pacjentów. Okazało się, że nie mają. Jedna z pacjentek opuściła szpital. Jedno to kontrola w szpitalu, drugie to ludzie. Przecież mogła zamarznąć”. Inna: „Tydzień temu na warsztaty przyszła do nas dziewczynka, która nie chciała z nikim rozmawiać. Była cała posiniaczona, miała rozwaloną brew, ale żaden nauczyciel nie zareagował. Po co mieć problemy na koniec roku. Potem okazało się, że matka zgłaszała na policję, że mąż bije ją i dziecko. Ale jak przyjechali na wizję lokalną okazało się, że to taka „dobra, wzorowa rodzina”. Dali więc spokój.
Mam ochotę powiedzieć to, co mój znajomy. Zwracajmy uwagę na to, co się dzieje dookoła. Czasem ktoś dwa metry dalej potrzebuje pomocy. Zwróćmy uwagę na coś więcej poza czubkiem naszego nosa. Nie wbijajmy wzroku w talerz, filiżankę, nie zamykajmy oczu, nie odwracajmy głowy.
Jakiś czas temu byłam w górach na bardzo ekskluzywnym wyjeździe. Były same dziennikarki, pracownicy reklamy. Hotel pełen był dobrze sytuowanych ludzi. Pod hotelem błąkał się pies, zakrwawiony, kulejący. Mijali go wszyscy, mówiąc: „Oj, ale biedny”. Nikt nie zadzwonił po pomoc. Gdy zdecydowałam się wziąć go do Warszawy, słyszałam tylko: „Jezu, po co ci taki kłopot”.
Tak, wszyscy mamy swoje problemy, sprawy. Wszyscy boimy się „ubrudzić” czyimś cierpieniem, swojego się często boimy, po co nam więc cudze? Cudza starość, przemijanie, choroba, depresja, smutek, przemoc. Brr…
Najgorsze jest to, że zawsze patrzymy na innych. Najgorzej reagujemy, gdy jesteśmy w grupie. Tak przynajmniej pokazują badania. 75 proc. z nas pomaga, gdy jest samych. 38 proc reaguje gdy świadków jest troje. Jeśli jest ich więcej, reaguje tylko 10 proc. Bo zawsze myślimy: „A dlaczego ktoś inny nie pomoże”. Albo: „no skoro oni nie”. Albo; „Dobra, daję dyla, spieszę się, w końcu tu jest tyleeeeee osób”.
Nie chodzi tylko o to, żeby nie robić złych rzeczy.
Zobojętnienie też jest formą zła.
Ot, ukrytą tylko za brakiem czasu i swoimi sprawami.
Nie myśl: „nie chcę się wtrącać”. Wtrącaj się, jeśli obok ciebie dzieją się złe rzeczy.