Przed nami czas świątecznych dni, który nierozerwalnie łączy się z suto zastawionym stołem. I choć tę tradycje tu i ówdzie, ci i owi starają się przełamać, trzyma się ona mocno.
A zatem, świętowanie to synonim siedzenia przy stole i zaspokajania potrzeb podniebienia. Ci, którzy do tej pory próbowali się ograniczać, walcząc z nadmiarem kilogramów przeżywają prawdziwe katusze stając przed dylematem – jeść czy nie jeść.
Większość w końcu ulega rzucając do kąta swoje postanowienia. Kąt musi być koniecznie ciasny, żeby z niego te postanowienia nie wyszły, powodując dyskomfort podczas delektowania się smakołykami.
Wcześniej czy później jednak pojawia się refleksja, która pociąga za sobą sznur utkany z poczucia winy. Poczucie winy, niczym kokon owija szczelnie winowajcę, aby ten przypadkiem nie próbował się wymigać od odpowiedzialności.
Skoro dał się ponieść poezji smaku, musi teraz zejść do piekła wyrzutów sumienia. I tak kończy się świąteczna idylla.
Czy to Święta Zmartwychwstania, Bożego Narodzenia, czy po prostu imieniny cioci Heli, weekend majowy lub wesele Tomka – wszystkie one psują szyki odchudzającym się. Wszystko było by prostsze, ( czytaj odchudzanie) gdyby nie ten świąteczny czas.
Kiedy podejmujemy postanowienie o zmianie nawyków żywieniowych, optymistycznie zakładamy, że oto trwać będziemy w nałożonych przez siebie ramach, bez względu na okoliczności. Założenie to z gruntu jest fałszywe i faktycznie krzywdzące osobę, która takie założenie przyjmuje.
Zamykając się na świąteczny czas, unikając go, bojąc się go – najczęściej tylko wzmagamy pragnienie, przeżywamy poczucie niesprawiedliwości ( inni mogą, ja nie), czujemy się wyalienowani, co gorsza niezasługujący na oddech od codzienności ( nawet jeśli to oddech z pełnym żołądkiem). A czas świąt przecież, to zatrzymanie się, chwila inna od powszedniości, zazwyczaj uroczysta i połączona wiecznym węzłem z celebracją pożywienia.
Skoro tak jest, dlaczego nie włączyć tego czasu do planu swojej zmiany ( lub odchudzania – jeśli ktoś woli), czy dobre nawyki żywieniowe oznaczają wieczny post.
Nic bardziej błędnego – tu tak, jak wszędzie obowiązuje zasada równowagi. Samokontrola,w tym także wola, będzie miała łatwiej, jeśli święta będziemy traktować jak święta.
I słyszę już te głosy, że przyzwolenie na jedzenie uruchomi lawinę. A czy lawiny nie uruchomi zakaz ? Skoro i tak, większość się złamie i przy tym stole zasiądzie, tyle że z poczuciem wstydu i winy.
W takiej sytuacji łatwiej stracić panowanie nad sobą, ponieważ gdy już zaczniemy jeść, nie chcemy pamiętać o tym, co do tej pory przed jedzeniem nas powstrzymywało. A te wszystkie oskarżenia pod swoim adresem, w czymś po fakcie pomogą? Raczej chyba tylko w pogorszeniu samooceny.
Dlatego nie dziwcie się, że jestem zwolenniczką świętowania, bez wyrzutów sumienia, bez względu na etap zmiany nawyków. Bo przecież świętowanie nie oznacza brak hamulców w jedzeniu ( te najczęściej zawodzą, jeśli stawiamy sobie zakazy) – oznacza przyzwolenie na radość, by potem z nabytą siłą, powrócić na obraną drogę. Zauważcie na koniec, jak powraca się po porażce ( „miałam nie jeść a najadłam się, jestem do niczego”), a jak po mile spędzonym czasie – chyba z większą ochotę i siłą