Zaczęło się od tego, że moja przyjaciółka zachorowała na raka. Do tej pory była stojącą mocno na nogach siłaczką, kobietą „mogę wszystko”, samodzielną, samowystarczalną i… (wpisać wszystkie atrybuty kobiety XXI wieku). Diagnoza o chorobie była dla niej niespodziewanym ciosem.
Pierwsze dni i tygodnie płakała. Potem zaczęła szukać rozwiązań. Nagle codziennie słuchała Klaudii Pingot, psycholożki, która naukę łączy z mistycyzmem i filozofią wschodu. Medytowała z nią, słuchała wykładów i filmów na youtubie, ćwiczyła jogę i nad ranem wysyłała zdjęcia lasu i pisała: „Tu mam wszystko”.
To nie było w jej stylu. I podchodziłam do tego z dystansem. No dobra, pomyślałam, są sytuacje, które wymuszają na nas zmianę stylu życia. Zatrzymują, każą sięgać i szukać dalej. Ból z jakiegoś powodu jest tak silny, że z lęku zaczynamy nad sobą pracować, bo już nie mamy wyjścia, bo to, co znamy nie wystarcza.
Nie chodzi tu tylko o niespodziewaną wieść o nowotworze, ale też o rozwód, zdradę, utratę przyjaźni, śmierć czy chorobę bliskiej osoby. Są sytuacje graniczne, po których wiemy już, że nie możemy żyć, jak kiedyś. Bo zwariujemy, bo nie możemy zamiatać pod dywan albo nikt nam już nie da zamiatać. Musimy stanąć w rzeczywistości.
Zmiana. Celem mojej przyjaciółki było pogodzenie się z sytuacją. Przyjęcie nowego (jakie by nie było), zaakceptowanie sytuacji, w której się znalazła i próba odnalezienia się w tym nowym. Obiecałam sobie, że będę przy niej.
Po kilku tygodniach poszłyśmy na spacer. Myślałam, że będę ją zbierać, przytulać, pocieszać. Ale ona była wyciszona, łagodna, stabilna, tak bym ją opisała w skrócie. I nic nie było w tym udawanego, każdy z nas odbiera przecież podprogowo złość, irytację. Nie wystarczy nam uśmiech i słowa „wszystko będzie dobrze”. Moja przyjaciółka naprawdę się zmieniła: „To chyba nie przez te medytacje” pomyślałam.
Spytałam wprost, wprost odpowiedziała: „Tak, to między innymi dzięki medytacji, pozbyłam się gniewu, już go nie czuję”.
Za to ja go poczułam. Poczułam, że dociera do mnie furia z całego życia. Jej, mojego, naszego. Jak ona może nie być zła? Dlaczego się nie wścieka? Tyle na nią spadło. Dlaczego ona a nie ktoś inny? Jak może się nie denerwować?! Chciałam nią potrząsnąć, kazać jej się złościć, bo przecież złość jest motywująca, potrafi nas nieść, pomaga osiągać cele. Jest energią. Ona musi czuć gniew. Zachorowała!
Odwróciła się, spojrzała na mnie i powiedziała:
– Ej, stop. Nie chcę twojej złości. Dopiero sobie poradziłam ze swoją– uśmiechnęła się.
– Jak to jesteś przestać czuć gniew? – spytałam.
– Lepiej– odpowiedziała. – Lżej.
Przyjaciółka przywołała mnie do porządku, nie musiała mnie pouczać. Spojrzałam w lustro. Byłam zdrowa, niebrzydka, pracowałam, miałam rodzinę i przyjaciół. I nie chciałam już być zła. Pomyślałam: „ Skończyłam czterdziestkę i ile jeszcze mam być wkurwiona na innych. Po co mi to?”
- Byłam zła myśląc o mężu, który teraz mnie zawiódł (co się stało z naszą miłością?)
- Byłam zła na byłą szefową, której nikt w końcu nie oskarżył o mobbing (a powinien)
- Byłam zła na kogoś innego, bo mi coś obiecał, ale nie dotrzymał słowa (a powinien)
- Byłam zła na swojego ojca i na matkę (za dzieciństwo i niedociągnięcia)
- Byłam zła na faceta, który w Żabce nie założył maseczki
- Bywałam zła na moje dziecko prawie dorosłe, które nie potrafiło mi oddać mi wielkiej miłości (a przecież nie chciałam być toksyczną matką)
Generalnie byłam zła nieustannie oblekając to uśmiechem i byciem miłą. Dusiłam furię, która mogłaby zmieść z powierzchni ziemi moich bliskich i nie–bliskich. Bo ja jestem taka biedna! Jestem ofiarą!
Zaparłam się, bo nie chciałam już być swoim wrogiem. Nie chciałam lekcji od losu, chciałam ją przerobić sama. Zapamiętałam też słowa mojej koleżanki blogerki, Moniki Pryśko (Tekstualna), robiłyśmy wywiad odnośnie jej e-booka „Rozwód na spokojnie”. Też byłam zła za nią. Bo kiedyś zostawił ją mąż, bo mimo zdrady postanowiła zachować dobre kontakty. Powiedziała: „Ej, ja chcę być szczęśliwa”. W momentach kryzysu przypominałam sobie to jej : „Ej, chcę być szczęśliwa”.
Poszłam drogą przyjaciółki. Drogą, którą chodzą ludzie po przejściach albo ludzie, którzy mają już „ileś lat” i nie chcą marnować życia. Przestałam czuć gniew. Nie od razu.
Po pierwsze, codziennie medytowałam. Bardzo podobały mi się filmy Klaudii Pingot. Nie można żądać od świata, nie można prosić z pozycji braku. „Nie mam miłości, chcę ją”. Dostrzegłam, ile mam i zrobiłam miejsce na więcej.
Po drugie, skupiałam się na zadaniach. Mam zrobić to i to. Bez porównań, bez surowości wobec siebie. Z łagodnością. Dziś celem jest napisanie tekstu do magazynu, jutro pomoc w nauce do klasówki. Krok. Tylko jeden.
Po trzecie, codziennie za coś dziękowałam. Za fajną rozmowę, sms, za ten las też. Dziwne, bo to nie jest na początku łatwe. Jakbyśmy przyzwyczaili się, że coś nam się należy, jest oczywiste.
Komu wybaczyłam?
- Na początku sobie. I to było najważniejsze. Pożegnałam gryzące poczucie winy. Tyle razy zawaliłam, tylu ludzi rozczarowałam. Nie byłam dobrą żoną, matką, córką, przyjaciółką, pracownikiem. Nie byłam idealna. Nie byłam dość mądra, dość bystra, dość jakaś. Byłam sobą. Zaakceptowałam to.
- Mężowi. Że nie stworzyliśmy idealnej rodziny, o której marzyłam. Mamy jedno dziecko zamiast kilkorga, wciąż mieszkamy na przedmieściach, mamy za dużo kotów i bałagan. Średnio wyglądamy na Insta. A nawet jak ładnie, to mnóstwo w nas rys.
- Rodzicom. Że nie stworzyli rodziny idealnej, że mieli jedno dziecko i sprzedali dom. Suma ich błędów doprowadziła do Mnie, tej nieidealnej.
- Przyjaciołom. Że pojawiali się i odchodzili, że tyle razy gryzłam ściany i płakałam w poduszkę myśląc, że jestem sama (nie byłam, po prostu wszyscy płaczemy o różnych porach dnia)
- Sytuacjom. Że nie potrafiłam ich wykorzystać albo wykorzystałam zbyt późno. Że być może już nigdy się nie pojawią. A jeśli pojawią, to zupełnie inne.
Jak to jest nie czuć gniewu?
Na początku nostalgicznie. Nagle nie masz wrogów, bierzesz 100 proc odpowiedzialność za siebie i rzeczy, które cię spotykają. Zaczynasz rozumieć ludzi i ich pobudki. Rozumiesz nawet tych, którzy cię porzucają i krzywdzą, bo wiesz, że po prostu mają inne potrzeby, już nawet nie myślisz w kategoriach krzywdy. Pozwalasz, żeby wszystko płynęło, każdy ma swój czas.
Najtrudniejsze emocje oglądasz pod lupą: czy naprawdę to czuję, czy muszę czuć, jak mogę sobie z tym poradzić. W końcu: „Ej, chcę być szczęśliwa”.
Zaczynasz dziękować ludziom. I sobie.
Sobie. Że ciągle walczysz, realizujesz marzenia, robisz dziecku śniadanie i obiad. nieustannie pokonujesz egoizm, żeby być lepszym rodzicem. Lepszą matką, żoną, człowiekiem. Ale przede wszystkim za to, że jesteś.
Mężowi. Bo trwacie od lat. Przyjaciołom, bo są. Sytuacjom, bo się pojawiają. Zmartwieniom, bo uczą. Lękom, bo wytyczają drogą.
Zaczynasz być wdzięczna. Po prostu.
Jak to jest nie czuć gniewu? Nostalgicznie. Ale i cudownie. Bo jesteś sprawcza. I wciąż możesz… więcej i więcej. Nawet znając swoje ograniczenia.