Mam niezbyt konsumpcyjna naturę. Kupuję przedmioty, które są mi rzeczywiście potrzebne. Na palcach jednej ręki mogę policzyć zbędne wydatki, źle podjęte zakupowe decyzje. Wyprawkę dla pierwszego dziecka niemal w komplecie dostaliśmy w prezencie, drugie dziecko ma wszystko markowe – czyli po Marku… Są jednak miejsca, które jako rodzic odwiedzam chętnie. Jest w okolicy kilka sklepów, które polubiłam z różnych powodów. Zmieniłam też zdanie na temat targów i akcji sprzedażowych…
Sklepy w moim mieście dzielę na różne kategorie:
– ostatniej szansy,
– przemyślanych wyborów,
– najtańszych zakupów.
Najczęściej kupuję wszystko z wyprzedzeniem, przez internet, dostaję i potem wyciągam z garażu. Często zdarza się jednak, że potrzebuję coś kupić na ostatnią chwilę. W dniu imprezy okazuje się, że koszula Marka ma plamę, której w ostatnim praniu nie udało się usunąć, w dniu wyjazdu okazuje się, że spodnie narciarskie są za małe, a sezon zimowy w sklepach przeszedł do historii kilka tygodni temu. W naszym mieście jest jednak sklep, w którym z podziemi załoga wykopie to, czego potrzebuję i wówczas cena nie gra roli. Po prostu o 16:50 wpadam do sklepu i o 16:59 wychodzę z tym, czego potrzebuję. O 17:00 sklep jest już zamknięty…
Znajomi prowadzą świetnie zaopatrzony sklep z zabawkami – URWIS. Znajduję tam wszystkie klocki, pociągi, gry, jakie tylko dzieci wpisują w formularz listu do Gwiazdora, Zająca i „Ciotki z Ameryki”.
Jest też miejsce, gdzie, w miarę posiadanego czasu, personel jest w stanie sprowadzić wiele przedmiotów w bardzo atrakcyjnych cenach. Moje miasto ma jednak jedną wadę. Jest małe, więc wybór producentów, marek, kolorów jest ograniczony i raczej odpowiada popytowi „statystycznego Kowalskiego”, więc gdy koleżanka lubi żółty, ja niebieski, to w Świebodzinie znajdę zielony.
Zmiana fotelika, o której pisałam kilka tygodni temu, sprawiła, że wybraliśmy się do sąsiedniego miasta i tylko dzięki temu, że mieliśmy upatrzony model, producenta i kolor (ostatecznie wybraliśmy inna tapicerkę niż zakładaliśmy na początku), odwiedziliśmy miejsce, do którego normalnie nigdy bym się nie wybrała.
Świat wielkich sklepów, sieciówek nie jest moim światem. Jedynym wyjątkiem są duże sklepy dla sportowców, bo gdzieś musimy robić zakupy na organizowane przez stowarzyszenie imprezy, a Internet jeszcze nie daje możliwości posmyrania zza monitora i sprawdzenia jakości materiałów, czy przekonania się, czy odzież już pozbyła się zapachu chińskiego kontenera.
Jestem uparta i jak już coś sobie sama wmówię, to się tego potrafię trzymać latami. Dlatego, choć może wydawać się to śmieszne, wyprawa po fotelik była dla mnie przełomowa, bo pokazała mi, że warto jest odwiedzać duże, dobrze zaopatrzone sklepy z artykułami dziecięcymi, że warto porównywać, pytać i nie zawsze „używane” (jestem fanką zakupów z drugiej ręki”) jest bezpieczne.
Zielonogórski sklep TOBI to miejsce, które pokochałam od pierwszego wejrzenia, a załoga sprawiła, że czułam się tam na tyle komfortowo, że chcę tam wracać. W najbliższym czasie organizują targi dziecięce. Weekend z Axkidem pokazał, że właściciele podchodzą profesjonalnie do takich wydarzeń (a na organizacji wydarzeń trochę się znam), personel jest przygotowany, magazyn jest zaopatrzony, a to ważne, żeby od razu mieć możliwość kupić, to, co się wybrało. Do tego ceny są w trakcie takich akcji atrakcyjne, promocje znaczące dla portfela.
Nie mam za wiele czasu ostatnio. Jutro zacznie się najbardziej zwariowany tydzień w tym roku, ale postaram się znaleźć czas na to, aby pojechać i pooglądać to, co w Tobi przygotowano na targi, popytać i porozmawiać z rodzicami, co myślą o takich wydarzeniach…
Jak ktoś z moich czytelników jest z Zielonej Góry lub z woj lubuskiego, to zapraszam…
O tym, że naprawdę rzadko odwiedzam wielkie sklepy, niech świadczą słowa starszego M: „Mamo, dlaczego w tym przedszkolu nie ma szatni”?
Tekst nie jest sponsorowany. Sklep Tobi w Zielonej Górze i świebodziński URWIS nie sponsorowały tego wpisu (w sumie szkoda, ale co się odwlecze… 😉 ). Wszystkie opinie na tym blogu są subiektywne. Piszę zawsze, co myślę…