Go to content

Jak obejść system roboczy i zatęsknić za naturalnym rytmem?

Fot. Unsplash/Ben Waardenburg / CCO

System. Trzyma nas za twarz. Smycz na szyję zakłada i załatwia nas na krótko. Pod dyktando reguł, które sobie uzurpuje, zmusza człowieka do tego, by wyskoczył spod dobrodusznej kołdry o bladym świcie i popędził do pracy tracąc oddech. Po drodze kawa w całkowitym biegu, ale dobrze że jest, bo w kontekście rozpędzonego poranka to przyjemność przyprawiająca o dreszcz.

Zamknięty w wieżowcach ze szkła, a czasem z żywego betonu, oddycha następnie człowiek przez cały boży dzień powietrzem z wentylatorów, oślepiany dogłębnie jarzeniówką, której wściekłe światło nadaje mu wygląd z lekka trupi. Do tego dochodzi jeszcze halucynogenne światło komputerowego monitora i efekt zombi jest jak znalazł. Nic więc dziwnego, że człowiek jest jak naćpany, całkowicie oderwany, jak jakiś fragment, albo cząsteczka, zawieszona w przestrzeni per se.

Kiedy taki człowiek wraca do domu pod osłoną nocy, jest jak cień na zapuszczonej ulicy. Ciągnie to swoje udręczone, odtlenione  i pozbawione ruchu ciało, czasem do baru na dobijającą wódkę, a czasem do domu, który też życia w sobie nie ma… opuszczony, pozostawiony sobie całymi dniami, dom taki, wzorem rzecz jasna zamieszkującego go człowieka, wyzuty jest z jakiejkolwiek energii.

Dobrze, jak człowiek ma dziecko albo chociażby psa, bo te stworzenia boskie, nie rozumieją co to system. One są ze świata istot żywych i naturalnie wymagają uwagi, która życie ma za bazę. Trzeba nakarmić, wykąpać, książkę poczytać. Trzeba przytulić, pogłaskać, ucałować. Albo na spacer wyprowadzić, jeśli to życie ma cztery nogi i oszalały z radości ogon.

Czasem jednak, człowiek nie ma i tego, a wtedy jest tak, jakby nie miał nic. Tylko pustkę, wielką nieinteraktywną przestrzeń, z której sączy się straszny smutek. Zagłusza ją, rzecz jasna, dostępną w sprzedaży rozrywką, alkoholem i odczulonym seksem, ale cóż, kiedy pustka jest w duszy usadowiona i stamtąd boli najbardziej.

Ja rozumiem oczywiście, że postęp, że korporacyjny świat, że technologia, która dech w piersiach zapiera, że akcje na giełdzie handlowane pod ciśnieniem krwi, że zarobki pod sufit i dobra do nabycia za pieniądze. Ja rozumiem, że kapitalizm, że Ameryka wszędzie od wschodniego wybrzeża po sam Zachód Dziki, rozciągnięta jak marzenie ze snu przez cały ziemski glob. Ja to wszystko rozumiem i jeszcze to, że z postępem trzeba iść, bo od niego akurat nie ma odwrotu.

Ale tęsknię też. Tęsknię za życiem, które ma naturalny rytm, tęsknię do tych chwil, kiedy mogłam gapić się bezkarnie na chmury leżąc na łące ze źdźbłem trawy w ustach. Tęsknię za kawą z przyjaciółmi, której nie pije się na czas i pod presją wibrującej, ześwirowanej komórki. Tęsknię za przestrzenią w głowie, w której zawsze można było znaleźć błogi spokój bez potrzeby stu lekcji jogi i spotkań z Dalai Lamą,  tęsknię za tokiem myśli poruszających się w zwolnionym tempie i za ciałem, które nie boli. Tęsknię za życiem nie na czas i za śmiechem wydobywającym się ze środka brzucha. Tym niekontrolowanym.

A więc postęp. No tak. Może to i fajna rzecz, tylko czemu odbiera nam to co najbardziej w nas ludzkie? No i jeszcze system. Kolejny oskarżony! Dżizusie kochany! Co myśmy sobie za kierat zafundowali? I w imię czego? I z jakim skutkiem? Strach nawet myśleć chyba.

W sekrecie więc Wam powiem, że uprawiam rebelling. Delikatny wprawdzie, niemalże niewidoczny ale jak dla mnie w sam raz. Nie mam kablówki, więc nie oglądam telewizji. Wiadomości i tak są wszędzie dookoła, radio, internet, prasa, nie ucieknie człowiek od wieści choćby nawet i chciał. Komórkę mam, nawet taką smart, ale nie śpi ze mną w łóżku tylko pod no i i-watch’a nie kupię choć nalega cały świat. Komputera w domu staram się nie otwierać i obiady gotuję od podstaw. Żadnego przeprocesowanego jedzenia, zamiast tego dwie godziny szaleństw w kuchni i obiad, który jest pożywny, a nie chemicznie utrwalony.

W weekendy budzę się i marzę przez dłuższą chwilę. Dopiero potem nastawiam kawę i zanim wezmę pierwszy łyk upajam się jej zapachem do nasycenia. Przede wszystkim jednak, nauczyłam się myśleć o oddechu. To jest mój klucz, mój kod dostępu do normalności. Kiedy bowiem człowiek świadomie i głęboko oddycha, wtedy postęp może sobie zapieprzać do przodu ile chce, a i system może wisielczym sznurem machać ludziom przed nosem… bezskutecznie. Kto nie wierzy niech spróbuje w najbardziej wariackiej, stresowej sytuacji wziąć głębokich oddechów parę.  Obiecuję Wam kochani, że świat się wówczas uspokoi. Wiatr przestanie dmuchać, fale się wygładzą i jezioro pokryje się taflą. Człowiek zaś, z pozycji takiego spokoju, poczuje się jak… człowiek. Normalny, opanowany, spokojny byt.

Taki to niby mały rebelling, ale za to jakie efekty. Trzeba tylko zrobić pierwszy krok. Komórko pod łóżko marsz!…. I tak dalej, powolutku, aż do skutku.