Nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy słyszę, że ktoś nie lubi poniedziałku. Jakby plagę egipską czy innego pecha można było mieć tylko wtedy. I oczywiście idąc za myśleniem tłumów w dniu wczorajszym, czyli środę, straciłam swą czujność. Bo przecież to nie początek tygodnia, więc dlaczego cokolwiek miałoby pójść nie tak? Co prawda już poranek był nieco ekscentryczny, gdy pewien pan przywożący sąsiadce dary natury ze wsi, czyli mleko, sery i jaja, pomylił domofony. I podczas dyskusji, jaka się między nami wywiązała, zamiast „weganka” usłyszał „Marsjanka”. Głośno się potem dziwił, że my tam u siebie jajek nie jemy. Ale za to serdecznie witał na planecie ziemia. Podbudowana zatem życzliwością ludzką, ubrałam się pięknie. Wszak znowu przecież ani taka stara, ani najbrzydsza nie jestem i myślę: – Ruszę w miasto, załatwię to i owo. Pogoda pod psem, choć nigdy tego przysłowia nie rozumiałam, bo co wspólnego ma deszcz i wichura z zaglądaniem pod psa, ale ok. Nie czepiam się, w końcu nie z tej planety ponoć jestem. Nie muszę znać i rozumieć, wszystkich obyczajów tutejszej ludności.
Pierwszy zaczął mój syn. Zaraz jak tylko wyszliśmy i poczuliśmy znajomy zapaszek na klatce schodowej. Odkąd tu bowiem mieszkamy, czyli miesiące już ponad dwa, codziennie czuć kapustę kiszoną. Mi to osobiście zwisa, co tam kto gotuje. Sama w planach miałam dziś kotlecik z ciecierzycy i sałateczkę ze wspomnianego warzywa. Ale mój syn strzelił wykład o tym, że ile można jeść sam bigos czy kapuśniak. – A może tam mieszka ktoś, kto ją kisi mamo? Wiesz, kiedyś w takim filmie widziałem, normalnie się w beczce depcze tę kapuchę! Zjadłabyś suróweczkę spod cudzych stóp? Myślisz, że je najpierw myją? Dobra, plan z obiadem szlag trafił. Myślę sobie też, że niezła z nas rodzina. Matka z księżyca, a syn się w czasach zamierzchłych zatrzymał. Wychodzę sobie spokojnie, proszę ja was na podwórze i słyszę awanturę. Pani od kotów nasza osiedlowa żywo dyskutuje z sąsiadem, któremu chyba nawet własna małżonka nie pasuje. O budkach dla kociaków, które są u nas dokarmiane. – Weź im pani jeszcze centralne ogrzewanie podłącz, bo przecież nie będą sobie hrabięta w piecu same palić. I koniecznie sweterki i gacie na drutach im zrób, żeby im dupy nie zamarzły. Myślę sobie: „nawet się nie zatrzymuję”, prę do przodu, nie wchodzę w tę dyskusję. Bo tam za rogiem pewnie jest już inne, lepsze życie. Nikt się z nikim nie kłóci, nie miesza w garze kwaśnicy, nikt nikomu pod ogon nie zagląda. Wybiegam więc i jeb z liścia! Dosłownie, bo przecież jesień, wieje strasznie i wszystko fruwa. Niestety, nie miałam tyle szczęścia co inni, i przysłowiowy „liść” był w postaci przyklejonej do mojej twarzy reklamówki. Szybka reakcja. Szach mat, ściągam to z siebie, upycham na prędko w kieszeni, bo innego pomysłu chwilowo nie mam. Ważne, że nikt nie widział, myślę i klnę w duchu, po czym czuje zimno. Zimno, mokro, ciężko jakoś tak dziwnie.
No żesz k*rwa jego mać! Moja piękna, nowa kurteczka i seksowne buciki, można sobie wsadzić, bynajmniej nie w kieszeń. Bo oto, przejeżdżający niedaleko mnie typek z impetem rozjechał błotną kałużę i całą jej zawartość postanowił zostawić na mnie. Pewnie, jasne, czemu nie! A co to, Woodstock i kąpiele błotne to tylko w Kętrzynie u Owsiaka? Po co, jak można tu i teraz! Cieknie mi z rękawów, z butów się wylewa. Z godnością jednak wycieram się tu i ówdzie i już myślałam, że nikt znowu nie zauważył, gdy słyszę: – Może ci pomóc, Anika? Gdyby w tym momencie rozdawali nagrody dla aktorów pierwszoplanowych, Oscar byłoby za mało. Bo oto stoję mokra i brudna i czuję, że zbliża się najgorsze. Przypomina mi się bowiem w ułamku sekundy, ile lakieru do włosów jest na mojej głowie, żeby przyklepać grzywę. Najpierw jednak jeszcze przez chwilę walczę. Udaję, że on, Boski Ku*wa On, ten sam, za którym wzdycham od dawna, się pomylił. Że to nie ja, że deszcz mu oczy zachlapał, że nigdy mnie w tym miejscu o tej porze, nie było. Widzę, że nie działa, bo patrzy na mnie dziwnie i nerwowo się uśmiecha. Ucieczka! No przecież! Uciekniesz, a potem znikniesz na chwilę, aż zapomni. Albo się wyprzesz! My kobiety jesteśmy w tym mistrzami przecież. Niestety, nieubłagany czas się kończy i czuję, jak dzieje się dramat. Bo oto wicher, stawia mi na głowie tę cholerną grzywę. I to do pionu. No teraz to wyglądam, myślę, teraz to już pozamiatane. Wyciągnę lepiej z kieszeni tę reklamówkę, co mi się niedawno do twarzy przykleiła i lepiej sobie ją na łeb wsadzę.
Niestety, on bierze mnie pod ramię i mówi, że odprowadzi do domu. Myślę sobie, może go zapytam, czy on by mi tego w sobotę wieczorem nie mógł zaproponować. Bo wtedy z nienagannym makijażem, znieczulona winem ochoczo się zgodzę. Bo teraz to niekoniecznie, trochę jakby się nie wstrzelił w sytuację. A pogorszyć bym tego nie chciała.
A co może być jeszcze gorszego kretynko, kończę swój wywód myślowy, bo oto czuję pod nogą, coś dziwnie miękkiego. Jezusie – prawie krzyczę – dobra już, uwierzę w ciebie, tylko przestań się znęcać. Niestety, to on nie uwierzył w me obietnice. I to miękkie coś, było tym, o czym od razu wiedziałam, że jest. I teraz tak. Kątem oka widzę, że on tego nie dostrzegł, więc stoję w bezruchu, żeby smrodu nie roznieść. Usiłuję się grzecznie pożegnać, nawet jakoś tak uśmiechnąć, żeby w miarę normalnie wyglądało. I ręką niby, że nie specjalnie, chcę tę grzywkę ugłaskać. Ale oporna franca taka, prędzej ją połamie i z łysym placem zostanę, niż położę. On chyba to zauważa, coś tam rzuca, że też się spieszy. I, że może jeszcze mi w czymś pomóc. Myślę sobie: „Stary serio??? Co mam ci powiedzieć, że bądź jak ten książę z Kopciuszka. On jej bucik znalazł, a ty mi możesz patyczkiem, z gówna oskrobać? No bez jaj”.
Wracam do domu, dzieci pytają, czy mnie tir przejechał. I co tak śmierdzi gorzej niż ta kapucha z rana. Więc milcząc i cuchnąc znikam w łazience i patrzę w lustro. Płaczę. I tak mam całą mordę brudną, odkręcam więc kurki i nalewam wody do wanny. Kładę się. Nie myślę o tym, co mnie spotkało w tenże nie poniedziałek. Zapomną, ja zapomnę. On też zapomni i będzie jeszcze pięknie, jeszcze to zaaranżuję, zrobię na nim wrażenie. No i zrobiłam. Gówniane. Bo oto nadszedł SMS od Boskiego : „Nie przejmuj się Ani. Każdemu się zdarzy w kupę wdepnąć”.