Go to content

Ilu tak naprawdę ludzi potrzebujemy w życiu? Nikt nie mówił że dziesiątki, setki czy tysiące…

Fot. iStock/Szepy

Jest upał, jest lato, w Kalifornii prawdziwej, wcale nie z bajki. A ja chora w łóżku leżę, głównie nieprzytomna. W chwilach jednak, w których przytomność powraca, korzystam z tego, by kontynuować umysłowe porządki.

Życie bowiem jest takie zaganiane. Zasuwa od świtu do nocy, a ty człowieku razem z nim. Łapię się przy tym nieustannie na tym, że w tym kołowrocie zwariowanym biegam z reguły za cudzym interesem, bo bynajmniej nie za własnym. Zupełnie jakby mój własny interes nie był wart zachodu. W chorobie dopiero, kiedy nikt mnie do pionu nie ma czelności postawić, oddaję się sobie choć w minimalnym zakresie, z uwagi na raczej rzadkie momenty świadomości. Ale zawsze to coś.

No więc leżę i nadganiam. Nadganiam kontakt ze sobą. Trochę mi to ślamazarnie idzie, zwalam to jednak na karb choroby, która rozumiem, sabotażuje wszelkie moje wysiłki serwując mi odlocik za odlocikiem w krainę marzeń sennych jak tylko uaktywniam się odrobinę. Wredna ta choroba. Najpierw położyła mnie do łóżka wykluczając z dzisiejszej imprezy (podwójne urodziny bo inni też się śpieszą ze wszystkim), a teraz dokopuje mi po ciele gdzie popadnie, mózgu nie oszczędzając. Piszę więc przez przymknięte powieki, okrutnie zakatarzona i niezdolna słowa wykrztusić z obolałego gardła. Chwała Panu, że chociaż palce mam sprawne i do śmigu po klawiaturze gotowe.

Serio?! Naprawdę?! Czy rzeczywiście w chorobę człowiek wpędzić się musi, aby wygrzebać mógł wreszcie dla siebie chwilę? Skąd ten pomysł iście poroniony, żeby uplasować siebie, jako ludzką istotę, na miejscu drugim, trzecim, czwartym ale nigdy nie na pierwszym? Dlaczego zawsze przede mnie wciśnie się jakiś Sapiens i tak będzie truł, tak przyduszał, aż mu oddam czas cały i jeszcze trochę? No i dlaczego w ogóle pozwalam na żałosny ten scenariusz?

Pani Przemądrzała we mnie zaraz na to powie: ależ to sprawa jest oczywista! Jak się człowiek nie kocha, to innym na głowę pozwoli się wgramolić i jeszcze przeprosi za to, że dziś akurat nie może się przydać, bo właśnie spod narkozy (dla drastycznej ilustracji) wyszedł. Wszyscy znamy takich ludzi. Wszech-dostępnych i na każde zawołanie. Rzucą wszystko, co akurat robią by przybiec, pomóc, wysłuchać, wykonać zadanie jakie by ono nie było, najczęściej za uśmiech i słowo dziękuję. Albo i nie. Za totalne friko też zrobią co trzeba, bo ktoś im kiedyś dał do zrozumienia, że jak będą pięknie ludzi zadawalać, to może ktoś, kiedyś, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, na pozycje numer jeden ich wywinduje.

Rzecz w tym, że pozycja numer jeden jest już obsadzona. I co by inny Sapiens ci człowieku nie obiecał, tak na ową pozycję nie ma mocy cię wznieść. Siedzisz tam bowiem ty. Od samego urodzenia i z racji tegoż aktu właśnie, dostałeś swój Numer Jeden na życie. Stamtąd, jak z rezydencji jakiejś, wiedziesz życie od pierwszego krzyku aż po ostatnie westchnienie. Jak dobry gospodarz, zapraszasz do życia ludzi, a oni jak zwyczajni goście, czasem respektują twoje granice, a czasem ciągną i przeciągają struny jak się da. Robi się cyrk nie raz. Teatr nawet. I wtedy to ulegasz złudzeniu, że nie masz mocy przywołać gości do porządku. Im dłużej w procederze owym uczestniczysz tym rzecz jasna jest ci trudniej. Obraz się zaciera i już sam człowieku nie wiesz o co chodzi, i kto tu do diaska w tej chacie mieszka.

Wystarczy tymczasem listę gości zrobić. Z imienia i nazwiska wszystkich wynumerować po czym na spokojnie i w ciszy przyjrzeć się barwnej ekipie. Ilu tak naprawdę ludzi potrzebujemy w życiu? Nikt nie mówił że dziesiątki, setki czy tysiące. Sprawa to jest iście indywidualna, a tak naprawdę nie do ilości, lecz do jakości się najzwyczajniej w świecie sprowadza. Wracając zatem do listy, kto tak naprawdę winien na niej pozostać? Pani Potrzebowska, która dzwoni tylko wtedy jak czegoś jej potrzeba? Pani Dramatyczna, która zatruwa ci życie kolejną swoją historią żałosną? Pani Wieczna Krytyka, która w życiu dobrego słowa ci nie powiedziała za to jadu nasączyła tyle, że na kilka żywotów z powodzeniem by starczyło? Pani Centrum Universu, która myśli, że jest słońcem dookoła którego planety szaleją? Czy może ktoś kto jest prawdziwy, ktoś kto znajduje czas dla ciebie i ktoś kto słucha, a nawet słyszy? Ktoś komu nie musisz uchylać nieba za każdym razem. Ktoś wobec kogo nie musisz udawać, że jesteś kimś innym, bo twoje prawdziwe ja go urazi. Ktoś normalny dla kogo twoja pozycja, twój numer jeden, jest oczywisty i kto respektuje cię bez dodatkowego uzasadnienia, albo obostrzeń wszelakiej natury. Ktoś, kogo prawdopodobnie nawet nie dostrzegasz w tym tłumie rozwrzeszczanych i roszczeniowych ludzi, od których co gorsza uzależniłeś się przez lata.

Więc ty sobie lepiej przemyśl człowieku dobrze tę listę gości, dla których dom twój stoi otworem. Przyjrzyj się im dobrze i dla własnego zdrowia psychicznego, poodcinaj te wszystkie sznurki, którymi przywiązałeś się do niewłaściwych ludzi. I to najszybciej jak się da. Zrób wreszcie bilans zysków i strat i wystaw rachunek przeterminowanym, skupionym na sobie pseudo-przyjaciołom. Do niczego ci oni potrzebni nie są, bo tak po prawdzie to ty potrzebny jesteś im. Z twojej z nimi relacji nic dla ciebie nie wynika, nic co miałoby jakąś wartość. Umniejsza cię, a jakże, każe się przypodobać, podlizać, rzucić w ogień dla kogoś kto nawet nie wie, że istniejesz. Bo prawda jest taka, że nic dobrego ci nie daje ta relacja z człowiekiem, który tak się wbił w twoją pozycję numer jeden, że w życiu dobrowolnie jej nie odda. I na nic zda się argument, że to nie jego pozycja przecież, że nigdy taką nie była. Obrazi się i pójdzie w świat. Szukać nowych, zagubionych Numerów Jeden.

Są wakacje. Moment wyjazdu, nabrania dystansu, a więc moment wprost perfekcyjny na chwilę zadumy. Każdy z nas jest bowiem numerem jeden w swojej kategorii. Nadwyrężonym często, czasami nawet nieświadomym tej niezwykłej właściwości, ale po prostu jest. Numerem Jeden. Jeżeli szanowni goście tego nie pojmują, być może nadszedł czas, by opuścili nasze nadmiernie gościnne progi. A kiedy czystka już się dokona, wówczas nadejdzie pora, by wreszcie zrobić coś dla siebie, sobie się podlizać, sobie uchylić rąbka nieba. Trudno być nie powinno bo przecież proceder jest nam świetnie znany, praktykowaliśmy go nabożnie. A zatem do dzieła bracia i siostry. Powróćmy na swoje pozycje.