Sama jestem na siebie zła, bo wytargałam w pełni prywatną sprawę mojego męża na blog i teraz czuję się tak, jakbym go zupełnie odzierała z prywatności… Jestem jednak winna swoim czytelnikom kilka słów na temat tego, co u nas, skoro już raz otworzyłam drzwi naszego mieszkania tak szeroko.
Lipiec to miesiąc „śląski”
Dwa wyjazdy do Instytutu Onkologii w Gliwicach i ciągłe oczekiwanie na to, co będzie dalej.
Najważniejsze dla nas jest to, że Pan Mąż czuje się niezmiennie dobrze i w najmniejszym stopniu nie wygląda na chorego. Tego cały czas się trzymamy.
W Gliwicach dowiedzieliśmy się tyle, że dwa zespoły badające te same preparaty podały skrajnie różne diagnozy. Jedną znamy od maja i brzmiała: „rak”. Druga brzmi: „to nie jest rak”…
Hurraoptymiści, którzy nas otaczają, komentują tę sytuację krótko: „zajebiście”, „to super”, „to świetnie”. My mamy jednak więcej racjonalizmu niż optymizmu i pytamy: „dlaczego mamy wierzyć, że to zespół z Poznania się pomylił”? Fakt, że druga diagnoza jest dla nas całkowicie korzystna i oznacza, że Pan Mąż jest zdrowy, nas nie satysfakcjonuje. Nie szukamy na siłę choroby, nie będziemy się przybijać do krzyża i umartwiać. Przeszliśmy konkretną lekcję pokory, miłości i akceptacji, ale właśnie ta lekcja każe nam być ostrożnym w stawianiu jednoznacznych sadów i odrzucaniu innych.
Emocje opadają
Mnie osobiście nic wcześniej tak nie uderzyło jak informacja o tym, że Pan Mąż ma nowotwór złośliwy. Nie pamiętam, ile miałam sesji terapeutycznych pod prysznicem w środku nocy. Ile ja przegryzłam ręczników, żeby tylko nikt nie słyszał, jak ryczę… Nigdy na głos tyle razy nie płakałam, jadąc samochodem. Każda dłuższa chwila samotności kończyła się atakiem paniki. Dlaczego? Ano dlatego, że „Pan Mąż może umrzeć”. Jakby to było odkrycie jakiejś tajemnicy. Ja mogę umrzeć, mój mąż może umrzeć, moje dzieci mogą umrzeć, ty możesz umrzeć i ktoś ci bardzo bliski też może umrzeć. Więcej. Wszystkie wymienione przed chwilą osoby umrą. To jest pewne jak podatki, polski ZUS i kac po upiciu się winem.
Podczas pierwszej wizyty w Gliwicach okazało się, że nie ma wszystkich wyników badań. Lekarka, z którą spotkał się Pan Mąż zasugerowała jednak już wtedy, że wynik może być rozbieżny z tym z Poznania. Dwa tygodnie później, podczas drugich konsultacji, potwierdziły się przypuszczenia zespołu gliwickiego. W międzyczasie zastanawialiśmy się, co zrobić, jeśli diagnozy będą się wykluczać, jeśli będzie 50/50. Braliśmy nawet pod uwagę możliwość konsultacji w innym ośrodku, także zagranicznym. Nie chcieliśmy dopuścić do sytuacji, że wierzymy w korzystniejszą dla nas diagnozę i zapominamy o problemie, a 2,5,10 lat później słyszymy: „ma pan przerzuty do płuc, może pan sobie wybrać kolor trumny”…
W Polsce da się leczyć
Okazuje się jednak, że z polską służbą zdrowia nie jest tak źle, jak się zwykło mówić. Prawdą jest, że większość badań i wizyt załatwiliśmy poza kontrolą NFZ, bo trwałoby to pewnie do dziś, ale IO w Gliwicach pozytywnie nas zaskoczył. Okazuje się, że w przypadkach takich, jak Pana Męża dwa razy w roku zbiera się zespół lekarzy onkologów – specjalistów od konkretnego nowotworu – i jeszcze raz omawia i bada preparaty. Co to oznacza dla nas? Czekamy. Od listopada nie robimy nic innego, tylko czekamy.
I chciałabym móc już napisać, że Pan Mąż jest zdrowy, ale też nie chciałabym w grudniu, kiedy będzie ostateczny wynik, napisać, że jednak zdrowy nie jest, więc napiszę: czekamy…
PS Ze względu na to, że się nie znam, że jestem tylko: filolożką, matką, blogerką, pseudo-dziennikarką, nie oceniam lekarzy z Poznania i Gliwic pod kątem postawionej diagnozy. Wierzę, że na studiach ściągali mniej ode mnie i bez względu ostateczny wynik szanuję ich za to, jak zajmowali się Panem Mężem i jak dzięki temu mogliśmy godnie przejść przez operację i cały pobyt w szpitalu…