Obudziłam się jeszcze przed budzikiem. „Rety jak dobrze, mam pół godziny zapasu, a ja taka wyspana” – pomyślałam i przeciągnęłam się mocno. Kot patrzył na mnie zdziwiony. Wstałam po cichu, zrobiłam sobie kawę i otulona kocem usiadłam przy oknie patrząc jak pada śnieg.
Cisza i spokój…
Cały dom jeszcze spał. Oprócz kota oczywiście, który grzał mi nogi. Przygotowałam śniadanie – ciepłe mleko, miód, biały ser i jeszcze jajka ugotowałam – a co. Może ktoś będzie miał ochotę. Uśmiechnęłam się do siebie i poszłam budzić dzieciaki do szkoły i męża do pracy. To była jakaś wyjątkowa noc, bo wszyscy wstali uśmiechnięci. Zdążyliśmy usiąść razem przy stole, poopowiadać swoje sny, powiedzieć, co nas dzisiaj czeka…
I nagle…
BUDZIK. O nie. Ktoś przestawił go o pół godziny (jak dorwę winnego…). Ja pierdzielę, teraz to już z niczym nie zdążymy. Lecę budzić chłopaków, myjąc zęby robię kawę. Patrzę w lustro… No tak, nie ma jak umyć włosy wieczorem. Rano kompletnie są nie do ogarnięcia. POMOCY! Smaruję szybko kanapki dżemem, młodszy krzyczy z pokoju: „Ja chcę płatki”, starszy „Dżem brzoskwiniowy??? Wiesz, że nie lubię!”.
Wrrrrr. Wciskam na tyłek wyciągnięte pośpiesznie dżinsy. Przysięgam, przysięgam – żadnego ptasiego mleczka od dzisiaj!!! „Mamooo gdzie moje skarpetki”. „Mamooo, a on ubiera moją koszulkę”. Udaję, że nie słyszę pijąc na stojąco kawę i robiąc kanapki do szkoły. Mąż w delegacji – nie wiadomo szczęście, czy pech. Nie mam czasu dłużej zawiesić na tym myśli.
Telefon. Mama…
„Dzień dobry kochanie, wstaliście? Uważaj, bo dzisiaj jest bardzo ślisko. Wiesz kto to mnie zadzwonił…”. Nie teraz mamo. NIE T E R A Z. Rzucam telefonem, a w duchu przysięgam sobie, że jak już minie ten szał, to do niej zadzwonię i wysłucham, kto też mógł zadzwonić.
– Z czym kanapki do szkoły mamo. – Z serem i ogórkiem. – Bleee nie zjem – numer jeden. – A nie ma sałaty – numer dwa. Trzymajcie mnie, błagam Trzymajcie. Kot głodny drapnął mnie delikatnie w nogę przypominając o swoim istnieniu. Ale na tyle mocno, że przez moją gwałtowną reakcję kawa ląduje na założonej czystej bluzce. – Żesz K**WA klnę pod nosem, ale na tyle głośno, że młodszy słyszy. – Mamooo, jak ty mówisz. Starszy – tuż przed komunią: – Pamiętaj, to grzech.
Aaaaa czy widać parę, która wylatuje mi uszami?!?
Lecę wyrzucać z szafy wszystko, jak leci. Ostatecznie wciągam na siebie bluzkę z wczoraj. Trudno. Pierdzielę. Nie mam czasu być piękna i idealnie ubrana. Przysięgam sobie w myślach: „Będę prasować, chociaż swoje pranie, chociaż bluzki… i sukienki”. Przysięgam. Od poniedziałku będę sobie przygotowywać ubranie wieczorem na następny dzień.
Jeszcze łazienka. Jakiś puder, tusz na rzęsy. Jedną ręką rozdzielam bijących się o pastę do zębów. Mamo – on zawsze MUSI sobie pierwszy nakładać. – Widocznie MUSI – odpowiadam notując w głowie, rozmowę ze starszym – na później, na później po tym koszmarnym poranku.
Wychodzimy – pada hasło między: „Zapomniałem ci powiedzieć, zajrzyj koniecznie na e-dziennik”. „Mamoo nie wiem, gdzie mam kluczyk od szafki”. Uff, ale ja wiem, gdzie jest zapasowy. „Mam tylko jedną rękawiczkę?!?” Słyszę zbliżającą się histerię… Oddaję swoje. – Ale one są czerwone. – Wybieraj zmarznięte ręce, czy czerwone rękawiczki? Skutkuje.
Jeszcze kot…
Miska pełna. Możemy lecieć. Wychodzimy… Patrzę na auto. I nie wiem… Śmiać się, czy płakać. W końcu to zima. W tamtym śnie, który teraz wydaje się tak odległy, tylko śnieg był prawdziwy. I mróz. Patrzę z zazdrością na auto sąsiada, który przezornie na przedniej szybie wyłożył takie srebrne cudo… Wrrrr. Przysięgam, że kupię to coś, będę sobie wychodzić, ściągać to z szyby, i wsiadać do auta, jak gdyby nigdy nic, zamiast szukać w portfelu starej karty kredytowej, żeby obdrapać z mrozu szybę. Tak, drapaczkę też muszę kupić.
Siedzę w aucie. Już sama. Łapię oddech próbując się uśmiechnąć do dnia, który daleki był od sennego ideału. Telefon. Mąż – ten w delegacji: „Cześć kochanie, dzwonię się spytać, jak minął ci poranek. Tutaj tak cudownie pada śnieg” …