Kochany Synu.
Dwa tygodnie, po twoim urodzeniu, siedziałam w pokoju. Obok twojego, pustego łóżeczka. Przyciskałam do serca małe ubranka, tak bardzo aż bolało. I usiłowałam zrozumieć, dlaczego. Dlaczego moje koleżanki woziły w wózkach swoje pociechy. Uśmiechały się i przechwalały, spotykały i cieszyły. Paplały beztrosko, o kaszkach i zabawkach i zasypiały wieczorami wdychając zapach swoich dzieci. W swoich domach. A twoje kruche, wątłe ciało, podłączone do miliona rurek walczyło. O każdy oddech, o każdą minutę. W szarych ścianach szpitala. A ja nawet nie mogłam, ogrzać cię w swych ramionach.
I lekarz, który opowiadał o potworze…
…który w tobie zamieszkał. Diagnoza, wystrzelona prosto w moje serce, jak wyrok. I zabranie jakiejkolwiek nadziei słowami, że to choroba na zawsze. Że ani on ani nikt inny, nie powiem nam, ile mamy czasu. Że możemy walczyć, że powinniśmy. Że będziemy wygrywać bitwy, ale przegramy ostateczną wojnę. Mój bunt i twoja determinacja. Z uporem, wręcz na siłę otwierałeś oczy. Jakbyś krzyczał, że chcesz tu zostać. Zaciskałeś małe piąstki i całym sobą łapałeś powietrze. Jak ryba, gwałtownie wyciągnięta z wody. Moje serce rozpadało się wtedy na drobne, ostre kawałki. A ból bezsilności odbierał zmysły.
I ten pierwszy raz, gdy odchodziłeś…
Gdy pielęgniarka wyszła z sali i zapytała, czy byłeś ochrzczony. Czy sobie tego życzę, bo twój stan jest krytyczny. Jak nie chciałam się z tobą pożegnać, i krzyczałam patrząc w niebo, że nienawidzę z całych sił. Za to, że mi ciebie zabiera. Gdy resztami sił osuwałam się po ścianie i dławiłam, własnymi łzami. I ten moment, gdy wbiegam do sali i widzę, że właśnie wygrywasz swoją pierwszą w życiu bitwę. I mogę w końcu zabrać cię do domu, i nadal nie przestawać się bać. Wstawać kilka razy w nocy i nasłuchiwać, czy oddychasz. I patrzeć jak mimo to, rośniesz i miotasz się między domem, szkołą a szpitalem. I śmiejesz się, że jak prawdziwa gwiazda prowadzisz życie na walizkach.
I wszystkie kolejne twoje podróże…
…po granicach życia i śmierci, też pamiętam. Gdy nocą, błagając cię żebyś jeszcze chwile wytrzymał, wyglądałam czy karetka nadjeżdża. A twoja twarz robiła się szara, krew z wyniszczonych płuc wydostawała się z bulgotem na zewnątrz, a twoje piękne, mądre oczy pytały. Czy ci wybaczę, jeśli zabraknie sił? I czy pozwolę odejść, gdy przyjdzie ten czas? A potem mnie za to przepraszałeś, powtarzając, że to tylko przez gorączkę i zmęczenie. Że masz jeszcze tyle planów, tyle marzeń, tyle miejsc do których chcesz się udać. I, że na tę ostatnią podróż, przyjdzie jeszcze czas. I żebym się nie bała, bo przecież nie będziesz tam sam.
Chcę żebyś wiedział, że nie myślę o tym, ile jeszcze nam zostało. A o tym, ile mi dałeś i dajesz każdego dnia. Twoja dojrzała miłość, gdy zastanawiasz się przed snem, czy aby nie jesteś z kimś pokłócony, bo za nic nie chciałbyś nie zdążyć przeprosić i zniknąć zostawiając kogoś z wyrzutami sumienia. Twoja niesamowita siła, gdy podłączony pod rurki z tlenem, trzymając się ścian stawiasz krok za krokiem, spojrzeniem zapewniając mnie, że nawet, jeśli upadniesz, to podniesiesz się sam. I mądrość, jakiej można ci zazdrościsz, słysząc jak śmiejesz się z tzw. problemów i pytasz – A to, że przyszła wiosna zauważyłaś? Że to kolejna, nasza wspólna wiosna? Czy może być, coś ważniejszego? I twój optymizm, który czasem mnie powala. Gdy o męczących wyjazdach do kliniki opowiadasz, jak o pobycie w najlepszym kurorcie. Że znowu będziesz celebrytą, któremu podają śniadanie do łóżka. Choć oboje wiemy, że przez pierwsze trzy dni pobytu nie masz nawet sił odebrać telefonu, bo wtłaczają w ciebie takie ilości leków, że tracisz kontakt z rzeczywistością. I to jak dziękujesz uśmiechem, za każdy dzień. Każdy promień słońca, każdą krople deszczu, każdy podmuch wiatru. Jak cieszy cię, mój widok. I twoje słowa, że masz dobre życie, bo nie jesteś sam.
Dziś znowu pakuję walizkę…
Ty prawie cały czas śpisz, wycieńczony kaszlem, dusznościami, krwiopluciem. Patrzę na twoją łagodną, pogodzoną z tym wszystkim twarz. Jutro z samego rana odwiozę cię, daleko od domu. Tam, gdzie życie dzięki lekarzom wraca na właściwe tory i jednocześnie odchodzi w sali obok, wywiezione w czarnym worku. Bo ktoś przegrał ostateczna wojnę z mukowiscydozą.
Budzisz się na chwilę i lekko dotykasz mojej twarzy. – A gdy spakujesz mnie ten ostatni raz, to pamiętaj, że dzięki tobie byłem szczęśliwy. Najszczęśliwszy, bo pozwoliłaś mi żyć tak, jak chciałem. Choć widziałem, jak panicznie bałaś się, gdy znikałem na koncertach. I gdy zżerała cię bezsilność. Bo cierpiałem, a ty choć bardzo chciałaś, nie mogłaś zrobić nic. I, że nawet jeśli odprowadzisz mnie na pociąg bez powrotnego biletu, to zawsze przy tobie będę, mamo. I będę też na ciebie czekał, w małym drewnianym domku, obok którego pole pełne słoneczników, tak jak zawsze marzyłaś. Bo dałaś mi to co najcenniejsze – życie. I nawet mukowiscydoza, nie była nigdy w sanie tego pokonać. Bo ludzie, przecież zawsze w końcu umierają. I nie płacz już, bo tym razem, jeszcze wrócę. Obiecuję…