Go to content

„Za komuny w Polsce było jak na Dzikim Zachodzie. Wszystko było dozwolone. Nie było skąd wziąć pieniędzy, więc trzeba je było… wyczarować”

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Przy tym filmie pracowałem z plejadą naszych polskich aktorów, którzy są indywidualistami. Jeśli chodzi o pracę z nimi, dużo nauczyłem się od mojego ojczyma, Krzysztofa Kowalewskiego. Przez całe swoje życie bardzo mi pomagał. Tłumaczył pewne rzeczy, gdy czegoś nie rozumiałem. W filmie „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle – tajemnice polskich fortun” wielu aktorów obsadziłem wbrew ich warunkom. Maciek Zakościelny, Małgosia Kożuchowska i Cezary Łukaszewicz wcielają się w zupełnie inne niż dotąd postaci. Podobnie Sebastian Stankiewicz – wywiad z Heathcliffem Januszem Iwanowskim – reżyserem, producentem i scenarzystą filmu „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle – prawdziwe historie polskich fortun”.

Do tej pory spełniał się pan głównie jako producent. Skąd pomysł, żeby zadebiutować w nowej roli i wyreżyserować film „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle – prawdziwe historie polskich fortun”?

Moja filmowa droga zaczęła się od komedii romantycznej „Ja wam pokażę”. Gdy dostałem propozycję wyprodukowania kontynuacji ,,Nigdy w życiu” od Katarzyny Grocholi, byłem kompletnie zielony. Uczyłem się tego fachu w praktyce, pracując w sumie nad dziewięcioma filmami i czteroma serialami, więc moja „szkoła filmowa” kosztowała mnie ponad 50 milionów złotych i ponad 30 tysięcy godzin pracy. Od początku byłem producentem, który pierwszy przychodził na plan i ostatni z niego schodził. To się nie zmieniło do dziś. W każdy film wkładam bardzo dużo inwencji. Większość z nich to moje pomysły. Naturalną konsekwencją jest to, że sam je reżyseruję.

Jak się panu pracowało z aktorami?

Przy tym filmie pracowałem z plejadą naszych polskich aktorów, którzy są indywidualistami. Jeśli chodzi o pracę z nimi, dużo nauczyłem się od mojego ojczyma, Krzysztofa Kowalewskiego. Przez całe swoje życie bardzo mi pomagał. Tłumaczył pewne rzeczy, gdy czegoś nie rozumiałem. W filmie „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle – tajemnice polskich fortun” wielu aktorów obsadziłem wbrew ich warunkom. Maciek Zakościelny, Małgosia Kożuchowska i Cezary Łukaszewicz wcielają się w zupełnie inne niż dotąd postaci. Podobnie Sebastian Stankiewicz. On raczej obsadzany był w rolach niezbyt atrakcyjnych, nie za mądrych, śliskich facetów. U mnie zagrał dozorcę, który staje się miliarderem, czyli bohatera, który był mu bardzo odległy. Nigdy wcześniej nie poznał kogoś, kto obracałby takim majątkiem. Nie miał więc punktów zaczepienia. Myślał, że życie takich osób kręci się wokół pieniędzy. A to nieprawda.

Oczywiście, kasa musi się zgadzać, ale miliarderów podnieca głównie to, kim są, co robią, jaki mają wpływ na innych i jaka władza jest w ich rękach. Znam takich ludzi, więc przez pół roku prób opowiadałem mu jak naprawdę wygląda ich codzienność. On chłonął to jak gąbka. Wbudował to wszystko w swój kod genetyczny i gdy zaczęliśmy zdjęcia, był już tą postacią. To aktor o dużej inteligencji aktorskiej.

Spodobało się panu bycie reżyserem? Będzie pan dalej szedł tą drogą?

To nie jest kwestia podobania, ale naturalna droga dla tych producentów, którzy aktywnie uczestniczą w procesie twórczym filmu. Choć muszę przyznać, że łączenie tych dwóch funkcji jest pewnym wyzwaniem. Dlatego przy tym filmie ciężar większości obowiązków produkcyjnych przejęła moja żona. Gdy byłem wyłącznie producentem, to cieszyłem się, gdy udało mi się zmniejszyć pierwotnie planowaną liczbę dni zdjęciowych, bo oznaczało to mniejsze koszty. Ale gdy, już jako reżyser, szedłem na plan z myślą, że mam tylko 30 minut na nakręcenie sceny, to płakać mi się chciało. Gdyby nie to, że wcześniej robiliśmy próby przez pół roku i każdy z aktorów wiedział, co ma grać, nie udałoby nam się w tym tempie nagrać filmu. Bawi mnie, gdy krytycy filmowi pastwią się nad polską kinematografią i mówią, że Scorsese zrobiłby coś lepiej. Przecież on jedną scenę kręci przez tydzień, a my – dziesięć dziennie.

W filmie „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle” jest scena wypadku. Musieliśmy ją nagrać w zaledwie trzy godziny. W Hollywood żaden fachowiec by się tego nie podjął. Wszyscy powiedzieliby, że to niewykonalne. Proszę mi wierzyć, że robienie rozrywkowego kina, w dodatku bez państwowych dotacji, naprawdę nie jest łatwe.

„Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle – prawdziwe historie polskich fortun”, to, kolejny po „Gierku”, film opowiadający o czasach PRL-u. Dlaczego tak często wraca pan do tej epoki?

Jakby nie było, to kawał mojego życia. Ta epoka w pewien sposób mnie ukształtowała. Wiem, że dziś mówi się, że w PRL-u nie było nic dobrego, ale ja uważam, że to nie był wcale taki zły czas. Oczywiście, fatalne było to, że nie mieliśmy wolności. Nigdy nie chciałbym, żeby ten ustrój wrócił, ale mam wrażenie, że w Polsce komunizm miał trochę inną twarzy niż w innych państwach. Poza tym, pokazuję PRL z zupełnie innej strony niż twórcy, którzy dotychczas robili filmy o Polsce sprzed przemian ustrojowych.

Zarówno w przypadku „Gierka”, jak i tego nowego filmu starałem się opowiedzieć o wszystkim na postawie tego, co usłyszałem od ludzi, którzy byli blisko tych wydarzeń. Wiem, że może to budzić duże emocje, gdyż czasem jest wbrew temu, co od lat twierdzi opinia publiczna, ale ja mam przynajmniej poczucie, że te filmy odzwierciedlają tamtą epokę. Pokazują prawdę, a nie powielają mity i stereotypy. Swoją drogą, to ciekawe, że, biorąc pod uwagę to, co dzieje się teraz na świecie, film „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle” staje się na nowo aktualny.
Mówi się, że w Polska w czasach komunizmu była szarym i ponurym krajem, a pan w swoim nowym filmie pokazuje, że jednak, wbrew pozorom, tego kolorytu było sporo.

W związku z tym, że wszyscy wiedzą, że na ulicach było wtedy szaro, zrezygnowałem z pokazywania przeciętnych przedstawicieli polskiego społeczeństwa. To zrobiła Kinga Dębska w „Zupie nic”. Ja skupiłem się na rodzącym się kapitalizmie i enklawach bogactwa, które zaczęły powstawać w latach 80. Widziałem to na własne oczy, gdyż, jako student, dorabiałem sobie, handlując grami komputerowymi. Sprowadzałem je ze Szwecji i sprzedawałem ludziom, których było na to stać. Chodziłem do ich domów i już po przekroczeniu progu czułem, że to inny świat. To nie był PRL, który znamy z filmów. Tam było naprawdę luksusowo. W niczym nie ustępowało to warunkom, w jakich żyli ludzie na Zachodzie. A bywali tacy, którzy mieli domu urządzone nawet lepiej niż Niemcy.

Jak to możliwe?

To była wąska grupa ludzi, która zaczęła szybko się bogacić. Byli tacy, którzy tygodniowo zarabiali pięć milionów dolarów, mimo że średnia krajowa pensja była wtedy na poziomie 20-30 dolarów. A więc te dysproporcje były ogromne. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić. Nikt z
ulicy nie zarobi takich pieniędzy. A wówczas cinkciarz, który miał wsparcie pułkownika służb, tak jak główny bohater naszego filmu, mógł dorobić się gigantycznej fortuny. Wiedział, że byle milicjant nie będzie go szarpał i że urząd skarbowy go nie rozjedzie, więc swobodnie mógł robić to, na co miał ochotę. Dlatego tacy ludzie robili mnóstwo przekrętów. Nie tylko prowadzili swoje biznesy na granicy prawa, ale też sprowadzali z Zachodu kradzione samochody, a także meble i telewizory do swoich domów. Wiedli naprawdę luksusowe życie i byli podziwiani przez społeczeństwo. Nie przejmowali się tym, że w Polsce panuje taki, a nie inny ustrój. Nie tęsknili za wolnością, nie zależało im na zmianie przepisów. Wykorzystywali liczne absurdy, których w komunizmie było całe mnóstwo i na tym się wzbogacali.

Jakie zasady obowiązywały w tamtych czasach w świecie biznesu?

Nie było żadnych zasad. Za komuny w Polsce było jak na Dzikim Zachodzie. Wszystko było dozwolone. Nie było skąd wziąć pieniędzy, więc trzeba je było… wyczarować lub wyciąć z gazet, jak bohaterowie naszego filmu. Był jeden jedyny Bank Spółdzielczy, który obsługiwał ludzi zajmujących się rzemiosłem i prywatnym biznesem, ale on nie udzielał pożyczek, które pozwalałyby rozkręcić jakąś działalność na dużą skalę. Każdy radził sobie tak, jak umiał. Wygrywali ci, którzy mieli więcej sprytu i kreatywności. No i ci, którzy wchodzili w sojusze z służbami. Bo władza dawała ciche przyzwolenie na rozwój różnych firm, ale w sposób kontrolowany.

Fabuła filmu „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle – prawdziwe historie polskich fortun” koncentruje się na przekręcie z wódką w roli głównej. Dlaczego zdecydował się pan opowiedzieć akurat o tym biznesie?

Bo w PRL-u nie było większego przekrętu. Budżet państwa stracił na tym mnóstwo pieniędzy. Nie chcę za bardzo wchodzić w politykę, ale przecież w latach 90. powołana została specjalna komisja sejmowa, która miała wyjaśnić tę aferę. Nawiązano nawet w tym celu współpracę z niemiecką policją i prokuraturą. Ostatecznie wszystko zostało zatuszowane i zapomniane. Do więzienia trafiły płotki, które fałszowały faktury na granicy, a grube ryby, które kierowały tym biznesem, do dziś są na wolności i uniknęły jakiejkolwiek kary.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Wszystko, co zobaczymy na ekranie, wydarzyło się naprawdę?

Wszystko, tylko pewne wątki zostały sfabularyzowane, ale praktycznie każda ze scen ma swoje źródło w rzeczywistości. Nawet większość dialogów jest wzięta z życia. Opowiadam o czymś, co albo widziałem na własne oczy, albo usłyszałem z ust bohaterów i świadków tych wydarzeń. Tam nie ma nic wymyślonego. Mało tego, każda postać z tego filmu ma swój pierwowzór. Co więcej, człowiek, w którego wciela się Rafał Zawierucha, był obecny na naszym planie.

Rafał Zawierucha wiedział, że go gra?

Na początku chciałem mu zapewnić anonimowość, zresztą zgodnie z naszą umową. Po pewnym czasie tak mu się spodobało na naszym planie, że sam poprosił, abym ujawnił aktorom, kim on jest. Gdy Rafał Zawierucha się o tym dowiedział, był bardzo zdziwiony. Później długo z nim rozmawiał, zadawał mu mnóstwo pytań, dzięki czemu sam bardziej uwierzył w tę historię. Zresztą, pozostali aktorzy też dowiedzieli się, w kogo się wcielają, ale obiecali, że zachowają to dla siebie.

Myśli pan, że widzowie rozpoznają niektóre postaci? Zorientują się, o kogo chodzi?

Myślę, że tak. Poza tym, liczę też na dziennikarzy, którzy odkryją, o kogo chodziło. Jestem przekonany, że wszyscy bezbłędnie rozpoznają szczególnie jedną postać.

Nie boi się pan, że ktoś będzie miał panu za złe, że pokazuje pan jego historię na wielkim ekranie?

Nie boję, bo pieczołowicie przygotowałem się do kręcenia tego filmu i wszystko mam udokumentowane. Jeśli ktoś, tak jak jeden z bohaterów tej historii, zajmuje się sutenerstwem, a do tego jest osobą publiczną, to powinien liczyć się z konsekwencjami swoich wyborów, a nie brać za to ogromne pieniądze i udawać, że nic złego nie robi. Prawda przecież prędzej czy później zawsze wychodzi na jaw.

W nowym filmie pokazuje pan, że choć mężczyznom wydaje się, że trzęsą światem biznesu, to tak naprawdę wszystko w garści trzymają kobiety. Zależało panu, by ten feministyczny wątek wybrzmiał?

Tak, ponieważ właśnie tak było naprawdę. Panowie załatwiali pieniądze, ale to ich żony pilnowały biznesu. To na nie były zakładane firmy, to one kupowały alkohol. Niestety, w związku z tym, że w czasach komuny panie były odstawione na boczny tor, mężczyźni przypisywali sobie wszystkie zasługi i chwalili się w towarzystwie wielkimi zarobkami. Na ogół jest tak, że za sukcesem każdego faceta stoi mądra kobieta. To się nie zmieniło na przestrzeni lat. Dokonała się natomiast jedna ważna zmiana – dziś nikogo nie dziwi, gdy to kobieta stoi na czele jakiejś dużej spółki. W naszej firmie też głównie pracują kobiety. W PRL-u społeczeństwo nie było jeszcze na to gotowe.

Nie jest tajemnicą, że film „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle” będzie miał swoją kontynuację. Skąd taka decyzja?

Przez lata podczas przyjęć, imprez i kolacji opowiadałem różnym ludziom historie o wielkich fortunach, które powstały niemalże z dnia na dzień w czasach komunizmu. Później wszyscy męczyli mnie o to, żebym nakręcił film na ten temat. Więc kiedy już zabrałem się za to,
stwierdziłem, że od razu nakręcę dwie części. Pierwszą – osadzoną w końcówce lat 80., oraz drugą – bardziej sensacyjną, której akcja będzie działa się już w wolnej Polsce. Tym samym zamknę swój cykl filmów o PRL-u.

Zaczęło się od „Gierka”, o którym opowiedziałem zupełnie inaczej niż wszyscy dotąd, co wywołało duże poruszenie i kontrowersje. Ale
przynajmniej bliscy Edwarda Gierka, którzy byli na premierze w Dąbrowie Górniczej, dziękowali mi, że w końcu ktoś oddał temu człowiekowi choć odrobinę czci za to, co dobrego zrobił dla kraju. Potem powstała pierwsza część filmu „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle – prawdziwe historie polskich fortun”, a następnie druga – dziejąca się już w latach 90. i kończąca moją opowieść o tamtych czasach. Wszystkie te produkcje łączy to, że są z życia wzięte i mają swoje źródło nie w opracowaniach przygotowanych przez historyków, ale w prawdziwych historiach opowiedzianych mi przez tych, którzy byli blisko tych wydarzeń. I myślę, że to jest ich największą siłą.