Przez całe swoje życie przepraszałam za to kim jestem, co myślę i co czuję. Niosłam na sobie ciężar tych wszystkich rzeczy, za które przeprosić nie zdążyłam.
Wychowywała mnie babcia, rodzice studiowali, dokształcali się, byłam dzieckiem młodych ludzi, którzy zdecydowali się być razem ze względu na mnie. „Skoro się pojawiłaś, to musieliśmy ci zrobić miejsce w naszym życiu” – tłumaczyli mi ciepło, kiedy byłam starsza. A mi w głowie dźwięczało tylko to „musieliśmy”. A co gdyby mnie nie było? Może inaczej by sobie życie ułożyli, może mieliby inne, szczęśliwsze rodziny, może nie kłóciliby się ze sobą, nie wyrzucali, kto więcej robi i ile poświęca tej rodzinie.
Tyle razy chciałam zniknąć. Uciec z domu, żeby o mnie zapomnieli. Dławiło mnie nieustanne poczucie winy, że schrzaniłam im to życie, życie, które beze mnie mogłoby być lepsze.
Wynagradzałam im to wszystko, jak mogłam. Byłam najlepszą uczennicą w szkole, nie sprawiałam kłopotów, byłam bezproblemowa, dzięki czemu dla nich niewidzialna. Jak rzecz, którą można się pochwalić.
Nigdy nie wiedziałam, dlaczego tak trudno przyjąć mi krytykę. Gdy ktoś mówił: „Świetnie, ale…” zalewała mnie wala gorąca. Jak to ale? Nie byłam najlepsza, ja zawsze muszę być najlepsza. Przepraszałam, za to, że nie jestem. Kuliłam się w sobie, a gdy czasami bunt otwierał mi usta, z których wysypywały się słowa pełne rozgoryczenia i żalu, przepraszałam, że tak się czuję, że to mówię, że nie umiem sobie poradzić z byciem idealną.
Przepraszałam za to, że nie potrafię być przyjaciółką na zawołanie, na każdy telefon. Że jestem, a zaraz potem znikam, bo inaczej zwymiotuję sobą i znowu nikt mnie nie zaakceptuje. Bo bycie sobą w moim przypadku wszystko komplikowało.
Komplikowało relacje z rodzicami, gdy mówiłam, czego chcę. Gdy chciałam niebieską sukienkę, a mama i tak zakładała mi żółtą. Gdy wybierałam studia, które nie były ich marzeniem. Zamiast na archeologii wylądowałam na prawie. Przepraszałam, za to, co myślałam, co uważałam. „Głupia jesteś, przecież oni wiedzą lepiej, chcą dla ciebie dobrze” – wkładałam sobie do głowy strofując własne „idiotyczne wymysły”. „Kim ty jesteś, żeby mieć swoje zdanie” – syczałam przez zaciśnięte zęby patrząc na siebie w lustrze łazienki.
Przez całe swoje życie zastanawiałam się, czy inni mnie lubią, co o mnie myślą. Nikomu nie chciałam wchodzić w drogę, nikomu nie przeszkadzać. Każdy ma swoje sprawy, swoje pomysły, a ja się dostosuję, w końcu są mądrzejsi ode mnie.
W pracy… Eh w pracy… Byłam pracownikiem, który przyjmie na swoje barki każde zadanie, zaakceptuje kolejne obowiązki, zrobi coś, co jest w kompetencjach zupełnie innej osoby tylko po to, żeby nie musieć przepraszać, nie mówić: „Przepraszam, ale nie mam siły, jestem zmęczona, nie mam ochoty”. Każde przeprosiny to kolejna szpilka wbita w moją pewność siebie, w poczucie wartości. Bo przecież ten, kto jest coś wart nie przeprasza.
Mówiłam: „Daj sobie spokój, nie chcesz ze mną być”. A on patrzył tymi swoimi wielkimi oczami nie rozumiejąc. A ja tak bardzo się bałam, że się mną rozczaruje, że zobaczy, jaka jestem naprawdę i wtedy odejdzie, a tego nie przeżyję.
Ale on chciał, więc musiałam odgrywać swoją rolę świetnej żony, matki. Być kimś, kogo stworzyłam na potrzeby życia w spokoju, w poczuciu szczęścia. Kimś, komu tak bardzo zależało na tym, by uszczęśliwić innych, że nie musiał myśleć o sobie.
Jestem wyczerpana tym, że wszystko jest moją winą. Że nie ugotowałam obiadu, bo byłam zmęczona, że przez dwa dni nie zadzwoniłam do swojej matki, że dzieci nie zawiozłam na trening, a przecież miałam gorączkę, że koledze w pracy odmówiłam udziału w projekcie. Mam dosyć przepraszania, za to, że miewam dość, że wymiotuję tą sztuczną dobrocią, którą rozdaję na prawo i lewo, w której zupełnie nie ma mnie.
Mam dość przepraszania za to, co czuję. A czuję się beznadziejnie wykorzystywana. Chcę krzyczeć, tłuc talerzami, głośno mówić, żeby się wszyscy ode mnie odczepili, że nie podoba mi się, jak odzywa się do mnie mój szef, czy jak w codzienności mija mnie mój mąż.
Chcę nie mieć wyrzutów sumienia myśląc o samotnym wyjeździe, czy choćby weekendzie, że chcę odpocząć od dzieci, od ludzi, którzy nieustannie czegoś ode mnie chcą.
Nie chcę tłumaczyć się za innych ludzi. Za mojego męża, który zapomniał o urodzinach swojej matki. Za moją matkę, która zapomniała o urodzinach wnuka. Za tego wnuka, a mojego syna, który zapomniał zadzwonić do babci z życzeniami imieninowymi. Dlaczego to ja mam przepraszać? Za przyjaciółkę, która się napiła i wygadywała głupoty na imprezie ze znajomymi z pracy? Za swojego szefa, że źle potraktował koleżankę z pokoju obok?
Nie zamierzam już dłużej biczować się tym, że nie jestem taka, jak inni chcą bym była. „No wiesz, nie spodziewałam się tego po tobie” – mam dość dostosowywania się, żeby to innym było miło i dobrze, bo gdzie ja jestem w tym wszystkim?
W tym związku, w którym od dawna mi źle robiąc dobrą minę do złej gry i tłumiąc w sobie emocje nie chcąc nikogo rozczarować. W tej pracy, gdzie czuje się niedoceniana i wykorzystywana, która jest przykrym obowiązkiem, a żadną przyjemnością. W tym życiu, kiedy muszę być jakaś w zależności od standardów, jakie inni narzucają. Raz panią domu, innym razem duszą towarzystwa, empatyczną przyjaciółką, wyrozumiała córką.
Dzisiaj rozumiem, że jedyną osobą, którą muszę za coś przeprosić jestem ja sama. Muszę przeprosić siebie, że nie miałam odwagi być sobą. Że nie mówiłam tego, co czuję. Że szłam na kompromisy, w których czułam się użyta i wykorzystana.
Przepraszam siebie, że nie dałam sobie nigdy wcześniej prawa do tego, by samej pokierować swoim życiem.
Przepraszam, że nie wierzyłam w siebie, w swoje możliwości, że uważałam, że inni zawsze będą i są ode mnie lepsi.
Przepraszam, że nie szanowałam siebie i pozwalałam, by inni nie mnie nie szanowali.
Przepraszam, że tak bardzo dbałam o to, żeby innym było dobrze, że zupełnie nie myślałam o własnym szczęściu.
Przepraszam, że siebie nie kochałam, że siebie nie lubiłam, że uważałam, że nie zasługuję na miłość.
Przepraszam, że pozwalałam na to, by inni decydowali, co dla mnie jest dobre.
Przepraszam, że za nic miałam własne potrzeby i pragnienia.
Przepraszam, że swoje marzenia uważałam za niewarte realizacji i niemożliwe do spełnienia.
Pozostaje mi tylko wybaczyć sobie. Wybaczyć sobie, że pozwoliłam innym tak siebie traktować. Wybaczyć, by móc pójść dalej. Przecież kawał życia jeszcze przede mną, nigdy nie jest za późno, by zawalczyć o to kim jestem, a nie tylko za to przepraszać.