Ostatni mój tekst dotyczący oczekiwań rodziców wobec dzieci wywołał niemałe poruszenie. Jakże to bowiem dorosły ma dać wolną rękę i nie namawiać swojej pociechy do aktywności? Otóż ma zachęcać, nie zmuszać, ma pozwalać na ponoszenie porażek, na rozczarowania, na ochłodzenie zapału, ale też nie wywierać presji, nie realizować swoich marzeń za pomocą dziecka.
Mam znajomych, którzy jakiś czas temu uciekli w kompletną dzicz… oj, przepraszam, przeprowadzili się do małej wsi na zachodzie kraju. Wcześniej mieszkali w 20-tysięcznym powiatowym miasteczku, a teraz muszą do niego dojeżdżać kilkanaście kilometrów. Wieś to taka, że na nadjeżdżający autobus czeka orszak powitalny. Moi znajomi to 4-osobowa rodzina. Dzieci w wieku szkolnym: podstawówka, gimnazjum. Do placówek trzeba dojechać, na zajęcia dodatkowe trzeba dojechać, na basen trzeba dojechać, do znajomych ze szkoły trzeba dojechać. I kiedyś ojciec tejże rodziny powiedział w luźnej rozmowie, zupełnie naturalnie słowa, które zapamiętałam i które stały się dla mnie niejako drogowskazem w wychowywaniu dzieci. A powiedział co następuje: „Zupełnie świadomie wybraliśmy miejsce do zamieszkania, dzieci nie miały tak naprawdę nic do powiedzenia, więc musimy ponosić odpowiedzialność za swoją decyzję i dlatego wozimy bez słowa i córkę, i syna na zajęcia, w których chcą uczestniczyć”. Kilkanaście kilometrów w jedną stronę, rodzice pracujący, każde dziecko w innej placówce, każde z innymi zainteresowaniami, w innym wieku. Rodzice jeżdżą, wożą, odwożą, przewożą.
I to właśnie ta rodzina była dla mnie inspiracją do napisania tekstu. Nie dlatego, że innych tematów nie mam, ale dlatego, że rodzice często bywają hamulcem w rozwoju swoich dzieci. Ostatnio pisałam, żeby do niczego nie zmuszać, ale też nie można uderzać w drugą skrajność i zniechęcać, bo wychowamy leniwych, niezainteresowanych niczym, narzekających, niesprawnych młodych ludzi, którzy kiedyś staną się zmorą swoich pracodawców, ponieważ wszystko będzie dla nich niemożliwe do zrobienia.
Wspominałam, że nasz starszy syn (2,5 roku) chodzi na zajęcia pływania. W sobotę na 8:50. Po całym tygodniu wstawania o 5:00 (TataM&M) lub 6:00 (MamaM&M) jesteśmy bardzo entuzjastycznie nastawieni do wstawania w sobotę o 7:00, żeby przed dziewiątą stawić się na basenie na zajęciach. Jasne, że nam się nie che. Chcielibyśmy pospać dłużej, a na pewno połazić w piżamach do południa (dziękujemy ośrodkowi sportu za zamknięcie basenu w Wielką Sobotę – wypoczęliśmy bez wyrzutów sumienia). Nie mówimy jednak Markowi, że to takie trudne w dzień wolny podnieść tyłek z łóżka wcześnie rano i pójść z nim na basen. Budzimy go i mówimy: „dziś jest sobota. Dokąd idziemy?” W odpowiedzi słyszymy radosne: „Na baaaaseeeen”. Pakujemy się i jedziemy. Bez gadania.
To była nasza decyzja o zapisaniu syna na zajęcia i teraz trzymamy się tego, o czym zdecydowaliśmy. Po pierwsze szkoda nam pieniędzy i poświęconego czasu i dlatego nie opuszczamy lekcji, jeśli wszyscy są zdrowi. Po drugie Marek lubi chodzić na basen, więc nie zabijamy w nim tego entuzjazmu narzekaniem, jacy to my jesteśmy uciemiężeni obowiązkiem uczestniczenia w zajęciach.
Przykładem godnym naśladowania jest dla mnie także moja bratowa, która, pracując na dwie zmiany, organizowała sobie czas tak, aby wrócić z pracy do domu kilkanaście kilometrów, zabrać syna i ponownie pojechać do miasta, w którym pracuje, aby dziecko mogło uczyć się tańczyć. Nie chciało jej się, często nam o tym mówiła, ale nigdy przy dzieciach. Złapała drugi oddech, gdy po kilku latach mój bratanek z tańca zrezygnował, ale nigdy nie wymuszała na nim tej decyzji, a nawet nie sugerowała, że byłoby jej łatwiej ogarnąć inne sprawy, gdyby 2-3 razy w tygodniu nie spędzała całych dni poza domem, spędzając całe godziny pod salą prób.
Znam rodziców, którzy nie tylko nie zachęcają swoich dzieci do żadnych aktywności, nie czytają książek, nie mają zainteresowań, które mogliby dzielić z dziećmi, oglądają seriale całymi godzinami, pozwalają dzieciom na niekontrolowaną aktywność w internecie, a gdy dziecko już coś sobie ciekawego znajdzie, to mają problem, żeby dziecko na zajęcia zaprowadzić. To jest nagminne. Nie ma problemu, jeśli sprawa dotyczy nastolatków, bo ci sami mogą się przemieszczać, zapisać, wypisać. Mało śmiesznie jest natomiast, gdy mówimy o 5-,6-,8-9-latkach. Obserwuję, jak wielu rodziców wymaga, żeby to szkoła wychowywała, uczyła, pokazywała świat i szukała dziecku zainteresowań. Od siebie często dorośli nie dają nic. Wymagają od całego otoczenia, jednocześnie nie oferując w zamian nawet wdzięczności.
Rodzic-hamulec, rodzic-spadochron – właśnie tak nazywam podobne „osobniki”. Nie pozwalają ani się rozpędzić, ani tym bardziej złapać wiatru w żagle. Muszą wstać z kanapy, zrezygnować z oglądania serialu – jednego, drugiego i połowy trzeciego. Muszą po pracy, a nie daj Boże w weekend, zamienić kapcie na obuwie „nadworne” i zawieźć dziecko na zajęcia, muszą wysłuchać pierwszych nieudanych akordów na gitarze (jeszcze trzeba kupić – też coś…), pierwszych fałszywych wyśpiewanych dźwięków, odczekać godzinę w korytarzu basenu, zaprowadzić na piłkę, odebrać z treningu. To nic , że dziecko prosi, że oczy się świecą, gdy tylko zaczyna mówić o swojej nowej pasji. Rodzic okopał się w swojej strefie komfortu. Nie chce się z niej ruszać. Z góry zakłada, że te rolki to tylko na chwilę, bo ciocia kupiła, na rowerze to tylko siniaków można się nabawić, a bieganie po krzakach z aparatem fotograficznym jest dla frajerów i każdemu w końcu się znudzi.
Jeśli dziecko wymyśli sobie zajęcie, które, waszym zdaniem, drodzy rodzice, jest nierealne do realizowania w warunkach, które was otaczają, przeanalizujcie najpierw, czy na pewno nie ma jakiegoś rozwiązania będącego w waszym zasięgu, zanim podacie sto wymówek i zabijecie w swoim dziecku to, co jest w nim najcenniejsze: entuzjazm, pasję, radość, otwartość na nowe. A może ta nowa „dziwna” pasja stanie się zajęciem na całe życie i kiedyś będziecie mogli usiąść w filharmonii i posłuchać, jak wasz syn gra na skrzypcach, albo zobaczyć jak ta mająca milion pomysłów na minutę Marysia zdobywa złoty medal w kitesurfingu na olimpiadzie.
Sukcesy nie biorą się znikąd. Na sukces trzeba pracować. Sukces zaczyna się od pierwszego postawionego kroku. Ja bym chciała, żeby kiedyś moje dzieci, odnosząc sukces, mogły powiedzieć: „dziękuję rodzicom, że nie byli dla mnie hamulcem, ale kołem napędowym, że nie zmuszali i nie przeszkadzali, ale inspirowali”. Bądźcie inspiracją!