Nienawidzę bodyshamingu. Ani w jedną ani w drugą stronę. Córka przyjaciółki opowiada, jak wyśmiewają się z niej koleżanki (koleżanki, nie koledzy!). Że ma wystające łopatki i zero biustu. Żenada, co? Podobna żenada, jak wyśmiewa się ludzi na plaży i wytyka im grube uda, brzuchy.
Jestem na południu Europy. Na plaży kalejdoskop ciał. Ciało wytrenowane na siłowni, wybiegane, wymasowane, młode i piękne. Ciała miękkie, większe. Jeszcze większe. Również starsze. I to jest piękne, wzruszające nawet. Jestem szczęśliwa, że mogę iść do morza w kostiumie i nikt nie patrzy na mnie, uśmiecha się do mnie para gejów. Są wytrenowani i piękni. Może sobie coś tam o mnie myślą, ale nie dają po sobie poznać, pytają, czy będę równie daleko wypływać, jak przed godziną. Zmieniają się fale, trzeba uważać.
Ale do meritum. Ja nigdy nie zaakceptuję siebie grubej. Nie zaakceptuję mojego większego ciała, nie wybaczę sobie, że przytyłam, a nie mam dość silnej woli, żeby raz na zawsze się za to wziąć. Chociaż może to jest ten moment. Teraz? Gdy na południu Europy spływam z gorąca.
I naprawdę napiszę Wam szczerze – nie lubię być gruba. Nie chcę być gruba. I nie o to chodzi, że nie patrzą na mnie z pożądaniem mężczyźni (tego już nie potrzebuję, naprawdę), ale o to, jak ja się czuję sama ze sobą.
Mam dość czarnego, jednoczęściowego kostiumu
Rano upycham ciało w czarny, elastyczny materiał. Ugniatam, wciskam, rozmasowuję. Ledwo oddycham, ale dopiero wtedy mogę spojrzeć w lustro z jako takim zadowoleniem. Dobra, może jestem jak Bridges Jones, ale chociaż przypominam kobietę. Czarny kostium podkreśla piersi, talia nagle staje się wąska (no dobra, węższa, odróżnia się chociaż od bioder), biodra nie wydają się aż tak wielkie. Ufffff.
Powiecie, że mogłabym wystąpić w czerwonym albo kolorowym. Dobra, mogłabym. Ale nie cierpię stać w sklepie przed kostiumami plus plus plus size. I przyznajmy, nie wystąpiłabym w stringach albo czymś podobnym. Ani w staniku na sznurki, bo biust opadłby mi do kostek, a sznurki od stringów utknęłyby w moich brzuchu.
Że hejtuję sama siebie? Nie, przysięgam, ja po prostu to widzę.
Mam dość dużych ud, które się o siebie ocierają
Konia z rzędem dla tej, która ogarnęła zjawisko ocierania się ud o siebie. Dziś snując się po przepięknej śródziemnomorskiej starówce zauważyłam panią przede mną. W rozmiarze większym, dużo większym, niż standardowy. Pani machała sukienką (było bardzo gorąco), a oczom moim ukazały się jej cieliste pantalony.
O siostro, jak ja cię rozumiem! Miałam na sobie bardzo podobne. I tylko dzięki nim snułam się w tym ukropie bez żywych ran między nogami, bo dzień wcześniej zrobiłam pięć kilometrów w sukience założonej na kostium i… ledwo dotarłam do domu.
Dobra, po chwili zastanowienia postanowiłam napisać o metodach na te nieszczęsne uda. Znalazłam blog Galanta Lala size Plus, która zebrała różne sposoby „syren” na problem ocierających się ud. Krem na otarcia dla biegaczy (u niej się sprawdził), krem na odparzenia dla dzieci (Babydream, Rossman), nie zbyt dobry efekt. Ponoć dobry jest też dezodorant Rexony i magiczne opaski od Ewy Michalak.
Mimo wszystko mam nadzieję, że w przyszłym roku nie będę musiała z tego korzystać.
Mam dość, że wolniej chodzę.
„Dlaczego idziesz tak wolno?” Zapytała szczupła przyjaciółka. Dlaczego, dlaczego, dlaczego.
Nie, błagam, nigdy nie uwierzę, że ważąca dziewięćdziesiąt kilo kobieta jest sprawna fizycznie. A nawet jeśli jest, to należy do wyjątków. Podziwiam. Może byłam leniwa (na pewno), bo podczas pandemii zamiast chodzić z mężem na kilometrowe spacery wolałam zasiąść na kanapie i oglądać Netflixa.
W każdym razie wielu z nas, ludziom plus size, jest po prostu ciężko. I widzę to nawet, gdy wchodzę na swoje czwarte piętro z sąsiadką mieszkającą piętro niżej. Mamy wysokie schody i zawsze, jak się wdrapujemy mówimy: „Nie no, cholera, musimy schudnąć”.
O ile zimą nie odczuwałam tego tak mocno, teraz odczuwam. Poza tym kiedyś kochałam biegać, teraz lekarz mówi, że nie powinnam biegać, powinnam najpierw chodzić. I czuję się trochę, hmm, niesprawna, bo w końcu nie mam osiemdziesięciu lat, żeby lekarz mi mówił, że bieganie nie jest dla mnie.
Mam dość, że kupowanie ubrań przypomina ekwilibrystykę.
Przebieralnie to zło. I mówią to też moje szczupłe koleżanki. Równie dobrze ktoś mógłby kazać mi ze szkłem powiększającym, w świetle jarzeniówki oglądać swoje fizyczne niedociągnięcia. Tęsknię za czasami, gdy brałam z wieszaka sukienkę 36 albo 38 i wszystko było dobre. I we wszystkim wyglądałam świetnie. Teraz nie wyglądam świetnie. W niczym.
I trudno mi uwierzyć, że którakolwiek z nas, większych kobiet lubi te szaleństwa w sklepach. Jeśli lubicie, okej.
Ja nie lubię, to mnie krępuje. Co więcej, sama lubię kobiety w różnym rozmiarze, są piękne i seksowne.
Nie lubię siebie.
Jasne, może to wszystko dlatego, że od dziecka żyję w społeczeństwie, gdzie hołduje się szczupłości. Gdzie moje przyjaciółki mówią, że byłam taką laską będąc szczupła (teraz już nie jestem) i czekają aż wreszcie wrócę do swojego rozmiaru. Gdzie wciąż polecają mi nowe diety i wyjazdy na których przez tydzień można schudnąć X kilo.
Może jestem ofiarą swoich rodziców. Tata zawsze mi powtarzał, że wyglądam niezbyt, gdy tyję, a mama mówiła: córeczko, nie jedz tyle. Ile z nas może podziękować swoim rodzicom za ten brak akceptacji. Pewnie robili to z troski, ale to spacza na zawsze. Nie chcemy być grube, bo czujemy się gorsze. I walczymy ze sobą.
Jak wiadomo, walka nie zawsze jest słuszna, bo walka to głodzenie, a potem zajadanie.
Byłoby łatwiej gdybyśmy mieszkały w kraju na południu, gdzie kobiety kochają swoje ciała, odsłaniają je i szczęśliwe zajadają makarony, czy inne węglowodany. I nie myślą o tym, że są grube, w związku z tym nie ukrywają się, nie rezygnują z wielu sportów, dotykają siebie i pozwalają się, bez wstydu, dotykać się innym.
Jeśli Wy to umiecie, super. Ja wciąż nie.